Podziemna tajemnicaEuro 2012 dobiegło końca, a jednak firma, w której pracowałem, wcale nie narzekała na brak zleceń, jak nam to wróżyli ekonomiści i opozycyjne partie. Budowa głównych dróg zakończyła się, lecz teraz przyszedł czas na remonty tych lokalnych.
Nasza reprezentacja tradycyjnie zbyt wcześnie zakończyła udział w wielkiej sportowej imprezie. Jednak moje niezadowolenie równie szybko zniknęło mi sprzed oczu, gdy pewnego słonecznego poranka szef poprosił mnie do siebie:
- Marcin, mam coś ekstra dla Ciebie! W Żorach jest parking do remontu.
Jak na razie nie było w tym nic niezwykłego, więc bardziej przez grzeczność zadałem pytanie, na które odpowiedź wcale mnie nie interesowała:
- Żory? To tam, gdzie te festiwale gdzieś przy zachodniej granicy?
- Nie, nie! To w śląskim między Katowicami a Wisłą. Ale teraz najciekawsze: To jest plac przy dworcu PKP.
Ta informacja sprawiła, że moje nastawienie zmieniło się w mgnieniu oka o 180 stopni. Wszyscy w firmie wiedzieli, jak kocham kolej, która jest jedyną miłością w moim życiu. Gdy tylko nadarzała się więc okazja, by pracować w pobliżu tego świata wytyczanego przez dwie stalowe nitki, wyjeżdżałem na takie zlecenia, choćby na drugi koniec Polski.
Na szczęście z Wrocławia, gdzie mieszkałem i gdzie pracowałem, aż do samych Żor wiodła autostrada. Podróż minęła więc szybko, choć dla naszego wysłużonego pomarańczowego busa prędkość 120 km/h była szczytem jego możliwości.
Widać było, że miasto rozbudowuje się dość dynamicznie, gdyż... nasz GPS, ledwie dwuletni, nie miał w swych zakamarkach pamięci ani owej autostrady (to, że nią jechaliśmy, było zasługą naszej niezastąpionej pani Magdy, która zawsze sprawdzała trasy przed wyjazdem w nieznane), ani dróg, jakie mijaliśmy będąc już w Żorach. Na początku skierowaliśmy się wprost do miejsca naszej pracy, by zobaczyć, czy cały sprzęt jest już na miejscu i czy koledzy przygotowali teren. Kilka domków jednorodzinnych, gdzieś w oddali piętrzyły się bloki rodem z epoki PRL. Po prawej stronie mały park, vis-?-vis którego stał, wyglądający na opustoszały, budynek jakiegoś zakładu. Skręciliśmy w lewo. Między drogą a kościołem z wysoką wieżą, znajdował się jakby drugi park - bardziej zaniedbany. Lecz udało mi się dostrzec w nim kilka starych nagrobków pochłanianych powoli przez roślinność, jak gdyby Matka Natura chciała wciągnąć to wszystko głęboko pod ziemię. Na ten ponury i tajemniczy widok przypomniał mi się jeden z horrorów, jaki ostatnio oglądałem, i ciarki przeszły mi po plecach. Azyl dla duchów sprzed kilku wieków, na którego teren nikt żywy nie odważa się wkraczać. Szybko odwróciłem wzrok. Po tej stronie znajdował się miejski dworzec autobusowy. Później kilka sklepów i kamienic. Dalej rondo z bramą, która nie pozostała niezauważona przez resztę ekipy:
- Ej, przez bramę trzeba było, a nie dookoła - zażartował Franek do kierowcy.
- A tam taka brama... A most i fosa to gdzie?
- Ty, nie żartuj, bo nam ją zamkną i do swojej żonki nie wrócisz na weekend.
Atmosfera w aucie była wesoła, tym bardziej, że byliśmy prawie na miejscu. Parę metrów w dół i już dostrzegliśmy wysoko podniesione szlabany dużego przejazdu kolejowego.
Parking przy dworcu faktycznie wymagał remontu. Zima nie oszczędziła asfaltu i lawirowanie między dziurami przypominało drybling Smolarka pomiędzy zawodnikami drużyny przeciwnej. I było równie nieskuteczne. A droga wiodąca dalej wzdłuż torów pamiętała z pewnością poprzednią epokę. My mieliśmy za zadanie zmienić ten stan rzeczy.
Wizyta na miejscu trwała krótko. Sprawdziliśmy sprzęt i nasz barak oraz najważniejsze - ulokowanie miejsca z tronem dla króli. Po oględzinach wyszedłem na peron. Było pusto. Sam budynek stacji wyglądał także na pusty i zdecydowanie domagał się remontu. Obok stała kapliczka, a w niej poblakła figurka. Nie zdążyłem się bliżej przyjrzeć temu wszystkiemu, bo poczułem szturchnięcie w ramię:
- Te, kolejarz! Jedziesz, czy nocujesz na dworcu?!
Pomyślałem sobie w duchu, że jutro bez wątpienia zabieram ze sobą aparat.
Zakwaterowanie mieliśmy w budynku o zielonej, półokrągłej fasadzie. Hotel nazywał się, nomen omen, Zielona Podkowa. Z okna miałem widok na rondo, na środku którego dumnie stał kogut. W ogóle na każdym rondzie, jakie przejeżdżaliśmy, coś było. Postanowiłem więc pogrzebać wieczorem po Internecie szukając znaczenia. Moja natura już taka, że we wszystkim doszukuję się drugiego dna i wszędzie węszę zagadki. Tym sposobem odkryłem, że ów kogut symbolizował stojący obok komisariat policji. Tak, jak kogut strzeże ładu i porządku w swoim kurniku, tak samo policjanci pilnują miasta. Przy okazji dowiedziałem się też, że takich rond jest w mieście znacznie więcej. Brama, jaką mijaliśmy, przedstawiała niegdyś istniejącą w tym miejscu prawdziwą bramę miasta. Ale co miał symbolizować zegar na rondzie o nazwie nie do wymówienia? O tym nic nie było. Lecz wtedy nie sądziłem, że to miasto skrywa jeszcze więcej zagadek i tajemnic.
Następnego dnia rozpoczęliśmy pracę. Tym razem to nie miało być byle łatanie, lecz gruntowne zrobienie wszystkiego na nowo, od samych podstaw. W związku z tym pierwszym etapem stało się zrywanie nawierzchni i kopanie. Na dodatek musieliśmy zapewnić dojazd autobusom, więc zanosiło się na kilka tygodni pracy. Nie było więc wielu okazji, by przebywać na dworcu. Ale sytuacja zmieniała się w sobotnie popołudnie oraz niedzielę. Prawie cała ekipa wracała wtedy do Wrocławia. Ja nie miałem do kogo wracać, więc przez ten czas, wraz z drugim kolegą, pełniliśmy rolę stróżów. Wówczas miałem możliwość, by wyjść na perony z aparatem; mogłem w pełni oddać się swojej pasji.
Ruch pociągów był mały. Nieadekwatnie mały jak na stację o trzech peronach i dziewięciu torach (w tym dwóch bocznicowych). Później odkryłem, że jeden szlak był zupełnie zamknięty, a drugi wyglądał na nieużywany. Widać stacja, jak cała infrastruktura kolejowa w naszym kraju, powoli odchodziła w zapomnienie poddając się pod naciskiem niezwykle uniwersalnego hasła "nie opłaca się". Ale mnie to nie przeszkadzało. Ja i tak byłem w raju.
Niestety weekend szybko się skończył i trzeba było wrócić na koparkę. Coraz bardziej oddalaliśmy się od ulicy Mikołowskiej rozkopując kolejne metry ulicy Dworcowej. Prawie do samego parkingu dochodziły tory bocznicy kolejowej. Po stanie szyn widać było, że nieużywanej zbyt często. I właśnie przy rozbiórce tej części zaczęły pojawiać się problemy.
- Co jest, kurcze? - zamruczałem pod nosem, gdy łyżka koparki wyraźnie natrafiła na coś twardego.
Próbowałem z kilku stron, próbowałem uderzyć, ale przedmiot ani drgnął w przeciwieństwie do mojej maszyny, która podskakiwała niczym chory w ataku epilepsji.
- Kurwa, Marcin, zęby połamiesz! - krzyknął do mnie kierownik budowy widząc, jak się siłuję.
Wyłączyłem motor. Po chwili cała załoga zebrała się nad łyżką. Łopatami odgarnęliśmy resztki ziemi. Wyglądało to na kawał grubej blachy. Gdy odkopaliśmy dalej, znalezisko coraz bardziej przypominało szkielet jakiegoś bunkra albo tunelu. Zaczęliśmy łomem zrywać deski znajdujące się od strony torów. I rzeczywiście okazało się, że w tym miejscu nasza przeszkoda była otwarta.
- Co to jest, do jasnej cholery? - zaklął kierownik. - "Jasiu", skocz po plany! - polecił najmłodszemu z nas.
Wpatrywaliśmy się w rysunki. Nic takiego nie było na nich naniesione.
- Co to, kurwa, jest? - mruczał, nie przebierając w słowach, kierownik, po czym oznajmił: - Chłopaki, weźcie to odkopcie i obejrzymy. Może uda się to wyciągnąć. Ja dzwonię do szefa.
Robota stanęła. Próbowaliśmy kopać, ale pionowe ściany szły głęboko, a i długość tej konstrukcji przekonywała, że nie da się tego ruszyć. Wyglądało to na tunel prowadzący gdzieś w głąb ziemi. Szef, wymagający, ale uczciwy człowiek, zadecydował, że trzeba powiadomić inwestora i ściągnąć jakichś badaczy. Ci mieli zjawić się dopiero za dwa dni. Siłą rzeczy mieliśmy więc przymusowy postój. Znów zostałem, gdy koledzy tymczasowo zostali oddelegowani do innej roboty. Został też "Jasiu" do pomocy w dozorowaniu terenu. Ale ja nie zamierzałem bezczynnie stać. Dla mnie była to zagadka wymagająca rozwiązania. Wykonałem telefon do mojego imiennika i dobrego przyjaciela z Wrocławia i o wszystkim mu opowiedziałem. Marcin pracował w kolejowej komisji wypadkowej. Ale kolej i kolejowe zagadki były dla niego przede wszystkim pasją.
Nie wiem, jak on to zrobił, ale na następny dzień zjawił się we własnej osobie wraz z jeszcze jedną osobą pochodzącą z Żor - także miłośnikiem kolei, z którym do tej pory utrzymywali kontakt przez Internet.
- Cześć! To Tomek. Tutejszy - przedstawił. - A to też Marcin, znajomy z Wrocławia - zwrócił się do młodego chłopaka o kręconych włosach, wskazując na mnie.
Podaliśmy sobie dłoń, po czym kontynuował:
- Zrób mi mocnej kawy. Wiesz, jaką lubię. Napiję się i pójdziesz mi to pokazać.
Zgodnie z prośbą naparzyłem kawy mocnej i gęstej jak smoła. Sobie tradycyjnie zrobiłem herbaty. Młody nic nie chciał. Nie zdążyłem wypić ani połowy, kiedy ten szaleniec zdążył wlać w siebie żrącą, czarną ciecz, poczym równie szybko wstał sugerując, że czas na oględziny.
- Tutaj - wskazałem na wejście do tunelu.
- Zawsze mnie zastanawiał ten tor. Czułem, że coś jest na rzeczy - stwierdził Tomasz.
- Wchodzimy? - zapytałem niepewnie.
- Jasne! - padła odpowiedź mojego przyjaciela, jak gdyby na pytanie o to, czy dwa i dwa to razem cztery.
Uzbrojeni w latarki pochyliliśmy się i weszliśmy do środka. Tuż za wąskim wejściem był uskok na ok. 1,5-2 metry tak, że mogliśmy dalej iść zupełnie swobodnie wyprostowani. Tunel był długi. Wpatrywaliśmy się w dal, lecz nie było widać końca.
- Wiecie co? Poczekajcie, a ja skoczę po linki. Będziemy znać długość i oznaczymy sobie drogę.
Jak powiedziałem, tak też zrobiłem i już po chwili przyszedłem uzbrojony w dwie pięciuset metrowe szpule wykorzystywane przez nas do znaczenia linii prostych, wzdłuż których się kopie lub wylewa asfalt. Zabrałem też jeszcze jedną latarkę oraz aparat.
Po podłożu ciągnęły się tory kolejowe o nieco mniejszej szerokości, niż standardowa. Tunel biegł delikatnym łukiem w prawo i cały czas schodził coraz głębiej. Szyliśmy dość nierównym krokiem po gęstych betonowych podkładach. Z początku poza podkładami musieliśmy też uważać na myszy, ale wraz z każdym kolejnym metrem było ich coraz mniej. Po obu stronach tunelu przy spodzie biegły żeliwne, grube rury. Na prawej ścianie ciągnęła się wiązka przewodów rozwieszona na zakrzywionych gwoździach. Po około 50 metrach po lewej stronie dojrzeliśmy wnękę, do której odgałęziała się jedna z rur. Wnęka ta zagrodzona była metalową siatką, na której wisiała zardzewiała tabliczka. Było to coś w rodzaju studni lub sztolni. Podniosłem kamień i rzuciłem. Po kilku sekundach usłyszeliśmy plusk wody.
- Głęboko. Czyżby ujęcie wody? - zapytałem.
- Albo raczej instalacja melioracyjna. Żory leżą na bagnistym terenie - wyjaśniał Tomek. - Całe osiedla powstały na bagnach, które przed rozpoczęciem budowy musiały być osuszane. Na ZMP też mieli kłopoty z melioracją.
- Co to "ZMP"?
- Dawna kopalnia węgla. Dziś nazywa się Kopalnią Żory, ale nie funkcjonuje już.
Faktycznie, wilgoć panowała wszędzie i z każdym kolejnym krokiem pomiędzy podkładami stało coraz więcej wody, która ściekała stróżkami po ścianach. Takich sztolni, na jaką się natknęliśmy, było więcej; rozmieszczone co około 100 metrów.
- Gdzie my właściwie teraz jesteśmy? - zapytałem, gdy droga wydawała mi się już tak długa, jak korki na Zakopiance w środku sezonu.
- A ile już przeszliśmy? - zapytał miejscowy spoglądając na ciężką szpulę trzymaną teraz przez mojego przyjaciela.
Spojrzałem także w tą samą stronę i osądziłem:
- Będzie prawie kilometr, bo druga się już kończy.
- To jeśli mnie orientacja nie myli, to wyszliśmy już spod starego miasta. Obecnie gdzieś w okolicach ulicy Osińskiej lub Wiślanki powinniśmy być.
Niewiele mi to mówiło. Jednak nasza linka miernicza powoli się kończyła. Już bałem się, że przerwiemy naszą podróż, która trwała już dobre dwie godziny. Ale wreszcie coś nowego - tunel przestał opadać. Teraz chodnik biegł poziomo i był znacznie szerszy. Na ścianach w świetle latarek połyskiwały małe, bezbarwne kryształki.
- Diamenty? - zadałem pytanie pół-żartem.
Tomek podszedł do ściany, zwilżył palec śliną, przetarł nim po ścianie i spróbował językiem.
- Raczej sól kuchenna - zaopiniował.
- Chyba kamienna - poprawił go mój przyjaciel.
- A co ja powiedziałem?
- Wydobywali tu sól? - zastanowiłem się głośno.
- Czy ja wiem... - zamyślił się miejscowy - w sumie pod Żorami znajdują się podobno pokłady soli.
Ale Marcin obalił to przypuszczenie:
- Raczej Niemcy nie bawili się w takie rzeczy. To mi bardziej przypomina jeden z ośrodków badawczych.
- Może być - poparł Tomasz. - Tym bardziej, że w czasie II wojny Żory leżały prawie na granicy niemieckiej. Choć ja się tam na historii nie znam.
- A skąd pewność, że to niemieckie?
- Bo tylko hitlerowskie Niemcy miały środki na takie konstrukcje.
I jakby na poparcie tej tezy doszliśmy do wielkiej, żelaznej bramy, na której wisiały dwie tabliczki z napisem "HALT!", a pod nimi odciśnięte złowieszcze godło III Rzeszy.
- Wchodzimy? - zapytałem niepewnie.
- Spróbujmy - odparł Marcin.
Drzwi, choć pokryte rdzą, ustąpiły pod naporem siły trzech mężczyzn. Można było przecisnąć się przez powstałą szparę. Za nimi znajdowała się duża hala z czterema torami, na których stały platformy wagonowe przykryte plandeką rozwieszoną na metalowych rurkach. Po bokach znajdowały się mniejsze pomieszczenia.
- Wow! - nasz głos zachwytu wypełnił halę i długo odbijał się echem.
- A mówiłem, że to jakieś laboratorium - przypomniał mój przyjaciel.
- Ciekawe, co jest w tych wagonach? - zapytał Tomasz i wskoczył na schodek pierwszego z nich.
Rzecz jasna, dla nas wszystkich było to najbardziej interesujące. Lecz w tym momencie Marcin krzyknął z przerażeniem w stronę trzeciego z nas:
- Stój! Nie ruszaj się!
Chłopak zamarł.
- Co?
- Czekaj tam!
Ostrożnie podszedł do wagonu i schylił się podświetlając je od spodu.
- O cholera! Znowu to samo!
- Co? - zapytałem i także zajrzałem pod spód.
Pod platformami znajdowały się umocowane małe pakunki.
- Zaminowane.
- Co teraz? - zapytał Tomasz.
- Jeśli to jest to samo, to będziesz miał jakieś 5-10 sekund na ucieczkę od czasu zejścia ze schodka.
- Jesteś pewien? - zapytałem.
- Nie. Ale coś podobnego już widziałem. Gdy Niemcy uciekali, to zawsze zostawiali zapalniki zwłoczne, aby jak najwięcej ludzi weszło i zginęło.
- Co się stanie, jak to wszystko wyleci w powietrze? - zadałem raczej retoryczne pytanie.
- Co może być nad nami? - Marcin zwrócił się do Tomka.
- Chyba osiedle Korfantego. Domy jednorodzinne i kilka wieżowców. I jeszcze duży cmentarz.
- Rany, Julek! - złapał się za głowę Marcin słysząc o wieżowcach, po czym podjął decyzję: - Słuchaj Tomek! My wyjdziemy i odejdziemy na pewną odległość. Jak tylko krzyknę, ty masz zeskoczyć i biec do nas najszybciej jak możesz.
- O ja pier... - mruknąłem pod nosem, nie kończąc.
Nie było w mojej naturze przeklinanie, ale powaga sytuacji domagała się silnego zaakcentowania. Nie było innego wyjścia. Zaczęliśmy realizować plan. Gdy odeszliśmy na dość sporą odległość, Marcin dał znak. Za chwilę zobaczyliśmy światło latarki Tomka. Chwilę później nastąpiła eksplozja, która wzniosła tumany pyłu. Na szczęście brama, która otwierała się do środka, teraz stworzyła zaporę dla ognia. Pył po kilku minutach opadł. Nie wiem, jak oni to budowali, ale widać system wentylacji i bez zasilania działał niezawodnie.
- Cali?
- Tak.
- Wiecie? Chyba mamy szczęście. To raczej był jeden, góra dwa ładunki. Pewnie inne zamokły i dlatego nie detonowały.
Wolałem nie myśleć, co by było, gdyby doszło do eksplozji wszystkich. Mając dość wrażeń, rozkazałem krótko reszcie:
- Chodźmy stąd!
Najedliśmy się strachu i nikt nie zaprotestował. Zachowaliśmy się trochę nieodpowiedzialnie; jak małe dzieci, które uciekają, gdy coś narozrabiają.
Nazajutrz w katowickim dodatku Gazety Wyborczej pojawiła się informacja o niewielkim, ale odczuwalnym wstrząsie w Żorach. Epicentrum znalazło się pod cmentarzem przy ulicy Osińskiej. Wypowiedzi jakiś profesorów wskazywały na przesunięcie ziemi wywołane zmianą poziomu wód gruntowych. To zaś miało być winą dawnej eksploatacji prowadzonej przez kopalnię Żory. Czytając artykuł, uświadomiłem sobie, że cała wyprawa i odkrycie tak mnie zaaferowały, że zupełnie zapomniałem porobić zdjęcia hali. Byłem zły, że nie uwieczniłem tego niezwykłego odkrycia.
Na placu mojej budowy przy wejściu do tunelu zebrało się kilku policjantów oraz trzech mężczyzn w kamizelkach z wielkim białym napisem na plecach: "ABW". Szef strasznie wściekał się z powodu szykujących się kolejnych kłopotów. Lecz mnie wkurzało bardziej, że nie mogliśmy już naszą odkrywczo-badawczą ekipą wrócić do tunelu. Zagadka, co takiego odkryliśmy, pozostała zagadką pilnie strzeżoną przez służby rządowe.
Po tygodniu przyszło polecenie z samej centrali naszego "polskiego CIA". Wejście do tunelu miało zostać zasypane i zalane betonem. Nawet transport składający się z dwóch wywrotek żwiru i pełnej gruszki zjawił się niewiadomo skąd. Dwóch agentów bacznie kontrolowało wykonywanie polecenia. Z bólem serca swoją koparką przesypywałem żwir. Później kontynuowaliśmy remont parkingu i drogi. Lecz cały czas z dziwnym uczuciem spoglądałem w stronę wejścia do tunelu, które teraz, przykryte asfaltem i zabetonowane, stało się zupełnie niewidoczne.
Kilka tygodni później zakończyliśmy nasze zadanie. Piękny parking z wymalowanymi miejscami postojowymi i równa jak stół droga prowadząca do punktu ze złomem znajdującego się przy torach. Zawsze była satysfakcja z wykonanej pracy. Wróciłem do Wrocławia. Spotkałem się w niedzielę przy fontannie na rynku z moim przyjacielem. Poszliśmy do jednej z pobliskich restauracji na kawę. To znaczy, ja piłem cappuccino, a według Marcina nazwanie tego napoju "kawą" było świętokradztwem. Była piękna pogoda, więc piliśmy na zewnątrz w ogródku. Zaczęliśmy rozmawiać o tamtym wydarzeniu, choć Marcin sprawiał wrażenie osoby spiętej i cichej. Nie minęło 5 minut, gdy do naszego stolika podszedł dobrze zbudowany mężczyzna w białej koszuli, czarnym garniturze i krawacie tego samego koloru oraz ciemnych okularach na nosie. Pomyślałem, że może właściciel oznajmi nam, że stolik jest zarezerwowany. A faktycznie wszystkie były mocno oblegane. Ale pierwsze słowa pozbawiły mnie tych domysłów:
- Radzę wam, abyście nie zajmowali się tym i nikomu o tym nie wspominali. - Wypowiedź była surowa, lecz ton głosu nieadekwatnie spokojny i łagodny. - Inaczej będzie z wami, jak z Lepperem. Będziemy mieć was na oku.
Nie zdążyliśmy nawet nic powiedzieć, gdy ów mężczyzna wstał i odszedł. Nachyliłem się do przyjaciela:
- Kto to był? ABW?
Marcin położył palec na ustach, po czym wyszeptał:
- Lepiej posłuchaj! Są służby na świecie, o których istnieniu nie mają pojęcia nawet najwyższe osoby w państwach.
I tak nikt nigdy nie dowiedział się, i pewnie nigdy nie dowie, co Hitler konstruował pod miastem, które za jego czasów nosiło nazwę Sohrau. Zagadka została zatuszowana tak, jak zatuszowano chociażby katastrofę kolejową pod Psim Polem, której przyczyn sama Bezpieka nie potrafiła ustalić. Co odkryliśmy? Co znajdowało się na tych wagonach? I co jeszcze skrywają podziemia Żor?
KONIEC Żory, 19.08.2011
|