Koci strażnikZa oknami kolejowego posterunku przy punkcie zdawczo-odbiorczym w Żabiance gęsto sypał śnieg zwiększając i tak już niemałą pokrywę, jaka tej zimy okryła ziemię. Temperatura także nie rozpieszczała i z szyb zewnętrznych skrzydeł okien pamiętających czasy „późnego Gierka” co jakiś czas trzeba było usuwać powstające malunki lodowych kwiatów.
Posterunek sprawował pieczę nad czterema torami bocznicowymi (po dwa zdawcze i odbiorcze) oraz jednym torem komunikacyjnym. Był to nowoczesny punkt wyposażony w zwrotnice sterowane z budynku. Wzdłuż torów prowadzących do miejskiego zakładu meblowego biegła też nieszeroka droga, która służyła głównie pracownikom. Sam posterunek, podobnie jak zakład pracował od 7.00 rano do godziny 17.00. Po tym czasie wszystko zamierało.
Genowefa zabrała się za chuchanie na okna i ścieranie roztapianego szronu. I właśnie w tym momencie usłyszała klakson samochodu, a w ułamek sekundy później charakterystyczny huk gniecionej blachy.
– No tak, ślisko, a jeżdżą jak wariaci – zamruczała pod nosem i chwilę przyglądała się całemu zdarzeniu.
Gienia, jak mówili na pracownicę posterunku wszyscy znajomi, była kobietą w starszym już wieku. Swoje stanowisko piastowała w tym miejscu już od niepamiętnych czasów, czyli od początku istnienia zakładu i linii kolejowej. Powinna już od roku być na emeryturze, lecz nikt nie chciał pozbawiać radości życia kogoś, kto z takim oddaniem pełnił swoją służbę. Tym bardziej, że od dwóch lat była wdową, a jedyny syn wyjechał gdzieś do Stanów.
Wkrótce po wypadku nadjechała karetka oraz wóz policji, któremu prześwitywał jeszcze dawny napis „MILICJA”. Kobiety jednak nie ciągnęło od obserwacji rozwoju zdarzeń – przy oknie było zdecydowanie zbyt zimno. Stąd nieco wzdrygnęła się, gdy usłyszała głośne pukanie do drzwi jej pomieszczenia.
– Proszę! – zawołała nie ruszając się z zagrzanego fotela.
– Dzień dobry! Starszy posterunkowy Marek Kundel, komenda rejonowa policji. Czy widziała pani może ten wypadek?
– Dzień dobry! Oj, panie władzo, coś tam widziałam, ale to już po wszystkim było.
– A mogę podejść do okna?
– Proszę, panie kochany!
Mężczyzna w grubym mundurze podszedł do zamarzniętej znów szyby, a za nim podeszła i kobieta.
– A może pani opisać, co widziała? – zapytał, oceniając to, ile można dostrzec z tego miejsca.
– A no ktoś zatrąbił, potem trzask no i jak popatrzyłam, to już ten jeden był na drzewie, a ten drugi się zatrzymał i mężczyzna pobiegł w stronę tego pierwszego. Chciałam iść, ale moment się ludzi z fabryki zeszło, że już zostałam.
– Czyli nie widziała pani, jak doszło do tego?
– No nie, panie władzo...
– A te okna to cały czas tak zaszronione?
– A no akurat wtedy je czyściłam... To co jakiś czas trzeba, bo ciągle zamarza.
– No dobrze. Mogę tylko o pani personalia się jeszcze dowiedzieć?
– Mitręga Genowefa.
– Dziękuję pani. Do widzenia!
– Do widzenia, do widzenia! – pożegnała funkcjonariusza nie odchodząc jeszcze od okna.
Zaczęła znów na nie chuchać i wycierać, jednocześnie przyglądając się, jak usuwany jest wrak pojazdu. I wtedy usłyszała cichy, piskliwy dźwięk. Zaczęła rozglądać się przez okno. Gdy spojrzała w dół zobaczyła na śniegu małą, czarną kuleczkę. W pierwszej chwili nie mogła rozpoznać, co to jest, lecz kuleczka znów przeraźliwie i wzruszająco zamiauczała. Kobieta szybko zarzuciła na siebie kapotę i wyszła przed budynek. Mały, czarny kotek trząsł się z zimna. Szybko wzięła go na ręce:
– Chodź tu, Kruszynko!
Chwilę rozglądała się dookoła, czy ktoś nie szuka kociaka lub czy nie widać gdzieś jego matki.
– Skąd się tu wziąłeś w środku zimy? – zdziwiła się.
Wzięła malca do środka i postawiła na podłodze. Z lodówki wyjęła butelkę z mlekiem i zmieszała z odrobiną gorącej wody z czajnika.
– Masz, pij!
Futrzak z początku nieufnie patrzył na talerz, lecz odczucie bijącego zeń ciepła szybko wzięło górę nad obawami. Zaczął nieporadnie chłeptać ciepłe mleko.
Kobieta wyglądała teraz co chwilę przez okno wypatrując matki kociaka. Nie wiedziała, że malec właśnie przed kilkudziesięcioma minutami został sierotą, gdy wygłodniała matka brnąc przez zamieć w poszukiwaniu jedzenia i ciepła nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu.
Kociak zasnął wtulony w kąt, a Gienia wciąż co jakiś czas rozglądała się przez okno po okolicy. Na próżno. Po pewnym czasie znów zabrzmiał piskliwy dźwięk.
– Oj, Maleństwo... Wygląda na to, że tu zostaniesz, co? – powiedziała głaszcząc czarną kuleczkę. – I jak ja mam cię nazwać?
Kobieta zaczęła się zastanawiać nad imieniem dla sieroty. Jako, że okazała się ona kotką, musiało to być imię pasujące do jej płci. W tym czasie w radiu trwał blok reklamowy; padły słowa: „Punto, znaczy »kropka«”. I wówczas przyszła jej do głowy myśl:
– Będziesz nazywać się Puncia!
* * *
Gienia i Puncia bardzo się polubiły i zżyły ze sobą. Czarny futrzak towarzyszył kobiecie w pracy i w domu krocząc ślad w ślad za swoją opiekunką niczym wierny pies. Obie potrzebowały swojego towarzystwa; były dla siebie wsparciem i przyjaciółkami. Z początku trochę psotliwy kot szybko nauczył się swojego miejsca i wręcz pałał ambicją do pomocy Genowefie w jej obowiązkach.
Jednak radość, jaka płynęła z pracy, miała być wkrótce odebrana. Dzień nie zapowiadał się tak źle. Wizyta Wojciecha, bardzo miłego dla doświadczonej pracownicy zwierzchnika, tym razem niczego dobrego nie przyniosła:
– Szczęść Boże, pani Gieniu!
– A! Szczęść Boże, panie Wojtku! Szczęść Boże! Co też pana tu sprowadza? Może kawki naparzyć?
– Oj, chętnie, chętnie. Pani taką dobrą zawsze ma.
Kobieta nasypała czarnych ziaren do młynka, zmieliła i nasypała do metalowych kubków zalewając wrzątkiem zawsze czekającym na piecu.
– I jak tam się pomocnik spisuje? – zapytał mężczyzna głaszcząc kota, który drzemał i nie miał zamiaru ustępować mu miejsca na fotelu.
– Dobrze, dobrze... Wierny jak pies. Tylko może jakiego mleka służbowo by się dla niego znalazło?
– Ach, Gieniu kochana, ja właśnie w tej sprawie.
W tym momencie obojgu rozmówców zniknął promienny uśmiech z twarzy. Genowefa domyśliła się, o co może chodzić jej przyjacielowi. Wojciech z ciężkim sercem kontynuował:
– Już nie da rady dłużej... Miasto się rozwija, fabryka się rozwija... Na górze u nas też zmiany i nic już zaradzić nie mogłem. Pewnie jutro przyjdzie pismo oficjalne z wypowiedzeniem.
Kobieta westchnęła ciężko:
– Nic a nic? A co ja niby w życiu mam robić innego? Gdzie ja się podzieję? Może choć co innego by było do robienia?
– Niestety, pani Gieniu, próbowałem, ale nic...
– Cóż, kiedyś musiałam tego dnia doczekać...
Tak to właśnie nieoficjalnie kobieta dowiedziała się o tym, że już czas przejść na emeryturę. Dowiedziała się także parę informacji o młodym Marcinie, który ma ją zastąpić. Zostały trzy ostatnie miesiące służby przepełnione smutkiem i żalem związanym z wizją rozstania się z tym, do czego przywykła i co kochała.
* * *
W przedostatni dzień Genowefa poznała osobiście Marcina. Był to rzeczywiście młody chłopak, który w zeszłym roku tyle co skończył szkołę. Ambitny, ale i dość zarozumiały. To spotkanie nie trwało długo. Pokrótce kobieta przedstawiła sytuację, opowiedziała co najważniejsze. Chłopak nie słuchaj jej ze szczególną uwagą, a Puncię przeganiał zimnym „psiku” stwierdzając, że kocisko tylko się pod nogami pałęta. Wojciech widząc, że sprawił przykrość kobiecie, zabrał go szybko ze sobą. Następnego dnia Młody miał już objąć służbę pod kontrolą doświadczonego Wojciecha.
Kolejnego dnia już wszystko było inaczej. Gdy nadeszła zwyczajowa pora wyjścia do pracy, Puncia stała już na drodze wpatrując się w dal, to odwracając głowę w stronę domku.
– Puncia, chodź tu! Nie idziemy już.
W odpowiedzi zabrzmiało miauknięcie zawiedzenia, mimo że Puncia była bardzo cichym kotem i nie odzywała się bez wyraźnej konieczności. Czuła, że coś jest nie tak, jak być powinno.
Nie minął jednak nawet tydzień, gdy tęsknota za miejscem, w którym spędziło się blisko połowę życia, i za przejeżdżającymi za oknem pociągami wzięła górę. Kobieta i jej kot wybrały się w swoje dobrze znane miejsce odwiedzić „stare śmiecie”, zobaczyć, czy czajnik wciąż gwiżdże, czy radio dalej czysto odbiera... Siła przyzwyczajenia jest potężna. Na miejscu zastały krzątającego się Marcina.
– Szczęść Boże! Dzień dobry, panu!
– Dobry! – odpowiedział chłodno.
– Możemy wejść?
Bez słowa i z niechęcią otworzył szerzej drzwi, przez które radośnie wskoczyła Puncia, a zaraz za nią, z niemniejszym błyskiem w oku, weszła opiekunka.
Genowefa próbowała nawiązać konwersację, lecz – jak to się mówi – rozmowa nie kleiła się. Marcina wypełniała tylko jedna myśl: „a co tam stara baba będzie mi się tu mądrzyć.”. Kotka, mimo równie chłodnego traktowania, nie dawała za wygraną i z całą gracją, jaką mają koty, zaczęła łasić się do nóg w geście przywitania. Jednak i ta wizyta trwała tylko kilkanaście minut, a stary czajnik stał gdzieś ciśnięty w kąt.
Po kolejnych trzech dniach ponownie postanowiły przyjść z odwiedzinami do Marcina. Jednak na miejscu było spore zamieszanie. Kolejowa komisja wypadkowa, policja. Młody pracownik posterunku siedział w rogu pokoju na starym fotelu. Gdzieś uszły z niego duma, ambicja i pycha. Był zdruzgotany i przybity. Puncia wiedziała jak pocieszyć – wskoczyła mu na kolana, a on mimowolnie zaczął ją głaskać. To go nieco uspokajało i pozwoliła nawiązać kontakt z rzeczywistością. Ktoś podszedł do niego, o nic nie oskarżał, ale i nie użalał się nad nim. W tym momencie potrzebował kogoś takiego, nawet jeśli był to tylko kot.
– Co się stało? – kobieta zwróciła się do swojego starego przyjaciela, Wojciecha, który także był obecny na miejscu.
– A to przez tą szkołę wszystko. Poszedł Marcin pogonić bachory, bo mu przez tory przełaziły i w tym czasie akurat rozjazd pod wagonem poszedł no i stoi na dwóch torach o tam. No i mamy bajzel, a Młodego sprawdzają, czy to nie jego wina.
Rzeczywiście, we wrześniu otworzono nową szkołę podstawową. Żabianka się rozrastała i niegdyś tory kolejowe, które znajdowały się na obrzeżach, teraz oddzielały dawną część miasta od nowej, gdzie postawiono m.in. szkołę. A dzieci, jak to dzieci, zamiast iść 300m dalej do przejazdu, szybko znalazły sobie drogę na skróty, przez torowisko.
Gdy trochę cały ten gwar ucichł kobieta weszła do środka posterunku. Marcin wciąż siedział w fotelu, a Puncia na jego kolanach mrucząc z przyjemności, jaką sprawiało jej głaskanie.
– Panie Marcinie, myślę że będę mogła Panu pomóc. Proszę się nie zamartwiać – rzekła miłym głosem Gienia, uśmiechając się do bladego mężczyzny. – Puncia, chodź! Jutro od rana czeka nas pracowity dzień.
* * *
Horyzont na wschodzie czerwieniał od słońca skrywającego się tuż za nim. Patrząc przez okna posterunku na jego tle rysowała się postać kobiety z pomarańczową kamizelką odblaskową na sobie. Stała przy skraju pierwszego toru, przy wydeptywanym skrócie do szkoły. U jej stóp dumnie siedział czarny kot. Z początku część dzieci widząc Genowefę uciekała i wybierała oddalone legalne przejście. Bały się, że to ktoś, kto pilnuje, aby tędy nie przechodziły. Niektórzy czaili się za krzakami w nadziei, ze intruz sobie pójdzie. Do nich właśnie strażniczka przejścia zawołała, aby podeszły. Gienia lubiła bardzo dzieci, a z własnymi wnukami nie dane było jej przebywać. Z początku zza krzaków było słychać tylko szepty. Wreszcie jeden odważny postanowił podejść do kobiety. Niepewnym krokiem podszedł bliżej.
– No chodź, chodź, nie bój się. Reszta niech też przyjdzie.
W ślad za pionierem wyszło jeszcze pięcioro innych chłopców. Gienia zaczęła tłumaczyć:
– Słuchajcie! Możecie tędy chodzić, ale musicie się mnie słuchać! Będę was przeprowadzać. Dobrze?
– Dobrze, proszę pani! – odparł chórem.
– Dobrze, to teraz chodźcie za mną, żadnego biegania i wyprzedzania mnie, czy zatrzymywania się – poinstruowała i zaczęli iść, a ona udzielała dalszych porad: – Nie stawajcie na szynach, tylko je przechodźcie.
– A dlaczego? – zapytało któreś z dzieci.
– Bo możecie się poślizgnąć i skręcić nogę – odparła, po czym skomentowała: – O tak, dobrze. I stawajcie na podkładach, te drewniane deski...
– Proszę pani, a jak się nazywa ten kot? – zapytał inny chłopiec zwracając uwagę na towarzyszące im zwierzę, które szło przy nodze kobiety.
– To jest Puncia.
– Jak? – dzieci zaczęły się po cichu pytać między sobą. – Niuńcia?
– Chyba Pupcia – skojarzyło inne.
– Puncia! – powoli powtórzyła przewodniczka słysząc ich wątpliwości i wróciła do szkolenia. – Tam, gdzie te dwie szyny tak schodzą, to jest zwrotnica. Pamiętajcie, że nigdy nie wolno przechodzić przez zwrotnicę, bo jak się przestawi, to może wam nogi przygnieść! – surowo przestrzegała.
Punci nowe zajęcie bardzo się podobało. Mogła wesoło bawić się przeskakując przez szyny i jednocześnie czując się bezpiecznie przy swojej pani. A grono obserwatorów dodawało jej satysfakcji. Gdy dochodzili do końca torowiska, kobieta udzieliła jeszcze kolejnych informacji i rad:
– A te druty to są pędnie. One sterują zwrotnicami. Pamiętajcie, nigdy nie próbujcie stawać na nie, czy w ogóle ich dotykać. Zawsze przechodźcie nad nimi i ostrożnie, żebyście nie zaczepiły o nie. Zapamiętacie?
– Tak, proszę pani!
– No, to teraz możecie iść. A jak będziecie wracać, to macie poczekać na mnie, a ja was przeprowadzę, dobrze? No to do widzenia!
– Do-wi-dze-nia! – dzieci odparły znów chórkiem sylabizując.
Kobieta wraz z Puncią wróciła teraz po drugą grupę do przeprowadzenia. I cały wykład rozpoczął się na nowo. Kotka miała przy tym niesamowitą ilość frajdy. Niestrudzenie skakała przez przeszkody. Miała w sobie tyle energii, niczym sycylijski wulkan.
Ten poranny i popołudniowy rytuał powtarzał się każdego dnia od poniedziałku do piątku. I każdego dnia dzieci było więcej. Coraz śmielej zadawały kobiecie pytania o kolej, pociągi, a ona chętnie dzieliła się swoją wiedzą, jaką nabyła przez lata pracy. Co jakiś czas odpytywała z tych informacji, głównie kładąc nacisk na bezpieczeństwo. Dzięki temu uczniowie utrwalały ją i uczyły także same nowych uczestników przepraw zasad przekraczania torów. Także Puncia zyskiwała coraz to liczniejszą rzeszę głaszczących ją adoratorów. Szczególne oblężenie przeżywała, gdy trzeba było zaczekać na przejazd składu. Wówczas dzieci licznie gromadziły się wokół niej, przepychając wzajemnie. Każdy chciał ją pogłaskać. A ona to uwielbiała.
W południe często przychodził do nich Marcin. Także pokochał tego czarnego kociaka i nie odpuszczał czułemu przywitaniu. A że zawsze przychodził z talerzem pełnym mleka, był darzony przez Puncię szczególnymi względami. W czasie, gdy je chlipała rozmawiał z Genowefą i o przysłowiowej pogodzie, i zdradzał, co tam nowego na posterunku słychać, i pozdrowienia od maszynistów przynosił. Ale także z chęcią wysłuchiwał różnych opowiadań i legend, jakich skarbnicą była starsza kobieta. Doceniał w pełni jej doświadczenie i pragnął się od niej uczyć coraz więcej.
Dlatego gdy nastały wakacje mógł spotykać się z tymi dwiema strażniczkami przejścia znacznie dłużej. Czekał zawsze z gotową do zalania świeżo zmieloną kawą. A gdy tylko mógł, to przychodził do domu Genowefy pomagając jej różnych zajęciach. Tak zaprzyjaźnił się z nią, mimo dzielących ich pokoleń. I zaprzyjaźnił się także z Puncią.
Opowieści o nowym zajęciu Genowefy szybko rozniosły się po okolicy i stała się prawie miejscową bohaterką. Wszyscy nie mogli się nachwalić i nadziwić jej oddaniu, chęciom i niezmordowaniu.
Życie toczyło się tym nowym rytmem przez siedem kolejnych lat. Kobieta wychowywała kolejne roczniki dzieci, które uczęszczały do szkoły korzystając z pomocy kobiety i jej kota, skracając sobie drogę. Czy lato, czy zima, czy skwar, czy ulewa lub śniegi, tych dwoje zawsze stało na straży czuwając nad bezpieczeństwem. Aż do pewnego dnia...
Marcin, jak każdego ranka, rozpoczął swoją służbę. Naparzył herbaty, przygotował nowe rubryki w służbowych dokumentach. Wkrótce pierwszy telefon z wytycznymi co do planów ruchu na przedpołudnie. Zapowiadało się sporo pracy jak zawsze, gdy przyjeżdżała nowa partia materiału i jednocześnie wyjeżdżały gotowe produkty. Spora ilość śniegu do odgarnięcia nie ułatwiała pracy. Gdy się z nim uporał spojrzał przez okno w kierunku wschodnim. Było jeszcze ciemno. Lecz czegoś mu brakowało. Jednak ilość obowiązków i zmęczenie nie pozwalały na analizowanie sytuacji. Dopiero około godziny dziewiątej, gdy zrobiło się już jasno, usłyszał pod swym oknem miauknięcia. Wyjrzał. Jak niegdyś przed laty Puncia stała w tym samym miejscu i wpatrzona w okno nawoływała. Mężczyzna mimo mrozu otworzył nowe już okna.
– Puncia, to ty? – zapytał, choć był tego prawie pewny. – A gdzie twoja pani?
Spojrzał w kierunku przejścia. Nie było nikogo. Zamknął więc okno i wyszedł do kota.
– No chodź! – próbował wziąć ją na ręce, lecz kot drapiąc wyrwał się z objęć i zaczął iść w kierunku domu. – No co cię? – lekko wystraszony postanowił wrócić do siebie.
Jednak kot w tym momencie odwrócił się i znów zaczął głośno wołać. Marcin wyjrzał jeszcze raz. Wtedy Futrzak znów się odwrócił i zaczął iść w kierunku domu. Chwilę tak stał wpatrzony w oddalającego się kota. Spojrzał raz jeszcze w kierunku przejścia. I wtedy zrozumiał. Wpadł do siebie i szybko wykręcił dwucyfrowy numer:
– Pani Genowefie się coś stało! Muszę iść!
– Rozumiem, wstrzymam ruch, biegnij! – głos w słuchawce nie zawahał się ani na chwilę słysząc takie hasło.
Marcin wybiegł i zaczął biec za kotką. Widząc to Puncia także ruszyła ile tylko miała sił w nogach, które grzęzły w świeżym śnieżnym puchu. Pozostawione niedomknięte drzwi posterunku skrzypiały przeraźliwie smagane wiatrem.
Gdy dobiegł na miejsce zapukał do drzwi. Cisza. Spróbował pociągnąć za klamkę. Niestety, zamknięte. Zastukał raz jeszcze i głośno zawołał Genowefę. Odpowiedziało mu ze środka tylko miauknięcie. Puncia miała swoje tajne wejście przez wywietrznik na strychu, do którego dostawała się poprzez dach ganku. Marcin zdecydował się na bardziej radykalny krok – wybił szybę i otworzył sobie okno. Wchodząc zawołał raz jeszcze właścicielkę uprzedzając o swoim wtargnięciu. Kotka już czekała na niego w progu pokoju, do którego się dostał. Następnie zaprowadziła go do sypialni. Na łóżku leżała Genowefa.
– Pani Gieniu, co pani? – zapytał z przerażeniem.
Powiew mroźnego powietrza na chwilę ją rozbudził. Kiwnęła na niego ręką, aby podszedł bliżej i nachylił się.
– Jesteś już po mnie – wyszeptała widząc w przybyszu swojego anioła.
– To ja, Marcin! Niech się pani trzyma, dzwonię już po karetkę.
– Jeszcze chwilę, gdzie Puncia? – wymamrotała umierająca.
Mężczyzna wziął kota i położył go na łóżku mówiąc:
– Będzie dobrze, niech się pani nie poddaje.
– Puncia, kochana, idź mnie zastąp. Ja na wieczną służbę iść muszę – powiedziała, po czym zwróciła się do Marcina: - Możesz mnie już zabrać.
Kobieta zamknęła oczy kładąc z trudem rękę na kotce, która wyciągnęła się na niej jak długa.
– Pani Gieniu! – zawołał raz jeszcze Marcin.
Chwycił ją za tą rękę. Była zimna. Mimo to trzymał ją przytulając do czoła.
W kilka minut później przyjechała karetka. Niestety, lekarz mógł tylko zadzwonić po karawan stwierdzając zgon. Kot i Marcin cały czas trwali przy ciele nieboszczki aż do czasu, gdy pracownicy zakładu pogrzebowego zabrali ciało. Jak się później okazało, kobieta miała w nocy wylew krwi do mózgu.
Wieść szybko dotarła i do jej dawnego przyjaciela Wojciecha. Choć sam już od kilku lat był na emeryturze, wciąż miał dobre układy z dyrekcją. Namówił, aby to PKP zorganizowały jej pogrzeb i pokryły koszty. Dostała swoje ostatnie przeniesienie w ceremonii, która zgromadziła tylu ludzi, jakby sam król odchodził.
* * *
Od tego czasu Marcin widywał Puncię stojącą samotnie przy przejściu. Próbował czasem nakłonić, by poszła z nim; wabił słowami lub na mleko. Bezskutecznie. Nieugięta trwała na straży. Zrezygnował więc z prób. Obserwował tylko jej codzienną obecność w tym samym miejscu o tych samych porach. Zanosił talerz z białym, słodkim mlekiem jak wcześniej około południa. Tyle mógł zrobić. Co działo się z Puncią nocami, gdzie się podziewała, tego nie wiedział.
Kotka wypełniała swoją misję. Przeprowadzała przez tory dzieci, które doskonale ją znały. Nie wiadomo jak, gdy tylko wyczuwała zbliżający się pociąg, stawała w poprzek drogi i wyginając grzbiet i sycząc zabraniała wejścia na torowisko, gdy któreś z podopiecznych próbowało przejść w tym momencie. Dzieci szybko nauczyły się tego zachowania i wszystko odbywało się jak dawniej – bezpiecznie.
Mijały lata, a starsi uczniowie starały się przekazywać zdobytą niegdyś wiedzę młodszym. Opowiadały sobie też o kocim strażniku przejścia, jego historię i czasem wymyślały mity, jakoby to kobieta zamieniła się w tego kota, lub duchem była widoczna tylko dla niego i przez niego komunikowała się z nimi. Jednak bez opieki Genowefy niepielęgnowana wiedza z biegiem lat zaczynała zanikać.
Gdy nastał nowy rok szkolny, a do wciąż rozwijającej się Żabianki przyjechało kilka nowych rodzin, na przejściu pojawili się też nowi jego użytkownicy. Dwaj obcy, 14-letni chłopcy szybko obrali sobie za cel udowodnienie innym, że są lepsi. Popisywali się szukając uznania dla ich wybryków i ich samych wśród tutejszych uczniów. Równie szybko ich uwagę zwrócił czarny kot stojący zawsze przy przejściu przez tory kolejowe. Nie tylko nie chcieli słuchać historii o nim, naśmiewając się z tego, co próbowali przekazać inni, ale i postanowili dokuczyć zwierzakowi. Zaczynało się od prób płoszenia. Jednak gdy to nie dawało rezultatu to pewnego dnia postanowili pójść dalej.
Stało się to pewnego pochmurnego popołudnia, gdy wracali już z zajęć. Ukrywając się za krzakami zaczęli rzucać kamieniami w kierunku Punci. Jednak ona pozostawała niewzruszona na swoim miejscu, obserwując tylko turlający się tłuczeń. Trzy dziewczynki próbowały ich powstrzymać:
– Zostawcie go! – krzyknęła jedna z nich.
Druga próbowała chwycić za rękę chłopca. Jednak ten ją odepchnął tak, że upadła na ziemię i zaczęła płakać.
– Beksa-lala pojechała do szpitala, a w szpitalu powiedzieli: takiej beksy nie widzieli! – zaczęli wierszykiem naśmiewać się z niej.
Koleżanki zajęły się płaczącą, a urwisy powrócili do swojego pierwotnego zajęcia i z jeszcze większą agresją zaczęli celować kamieniami prosto w kotkę. Tego było już za wiele. Zasyczała w ich stronę napinając grzbiet. To tylko rozbawiło i rozzuchwaliło nicponiów. Zaczęli biec w jej kierunku. Ich ofiara rzuciła się do ucieczki. Biegła przez chwilę wzdłuż torów, a jej oprawcy wciąż gonili za nią krzycząc i rzucając tłuczniem z podkładów torów. Raptem skręciła w prawo między wagony stojącego składu. To nie zniechęciło chłopców do pościgu. Skręcili za nią. Jeden z nich wszedł pod wagon, drugi postanowił wykorzystać schodki i przejść pomiędzy 30-wagonowym składem pustych węglarek typu Eaos, które wykorzystywane były do transportu drewna. Puncia zatrzymała się po drugiej stronie w pewnej odległości i patrzyła na ścigających ją, machając przy tym ogonem.
– Tam jest! – zawołał ten, który wybrał drogę „górą”.
Nagle coś zaskrzypiało, zapiszczało i cały skład ruszył. Ten, który akurat znajdował się na zderzaku stracił równowagę i spadł wprost na tory pomiędzy wagony. Drugi próbował jak najszybciej wydostać się i umknąć spod zbliżających się kół. Nagle wydał głośny i przeraźliwy krzyk. Nie zdążył. Koło, choć pustej i wolno sunącej węglarki, zadziałało jak gilotyna na małą nóżkę. Krzyk dotarł do uszu zarówno obrończyni kota jak i Marcina będącego w swoim budynku. Dziewczynka szybko zaczęła biec w stronę odjeżdżającego pociągu machając rękoma. Dostrzegł ją Marcin i szybko zorientował się w sytuacji. Złapał za radio:
– Stój, psia krew, stój!
Syk schodzącego powietrza z przewodu głównego składu rozległ się po okolicy. Choć pociąg tyle co ruszył, to przejechał jeszcze kilka metrów zanim zdążył się zatrzymać. Zbyt wiele dla tego, który spadł pomiędzy wagony. Puncia zniknęła gdzieś tak nagle, jak to znikać potrafią tylko koty.
* * *
W mieście trwała żałoba. Komisja szybko oceniła, że maszynista nie mógł widzieć chłopców przechodzących pomiędzy wagonami. Nie obarczyli winą także Marcina, który przecież nie mógł upilnować torowiska. Jedyną winą za wypadek obciążono chłopców, którzy znęcali się nad kotem. Wydano zalecenie, by cały rejon ogrodzić i w ten sposób zlikwidować dzikie przejście, nad którym już nikt nie czuwał.
W tydzień po tym wydarzeniu wzdłuż torów z obu stron wyrósł płot złożony z betonowych pełnych przęseł wysoki na dwa metry. Tak zakończył swój żywot skrót do szkoły zmuszając dzieci do korzystania z legalnego, strzeżonego przejazdu kolejowego na drodze. Dziś na dawnej ścieżce rosną krzaki coraz bardziej zacierając i ukrywając ślady po dawnej przeprawie.
A co się stało z Puncią? Marcin od dnia po tym wydarzeniu nie widział jej już, a zanoszony talerz z mlekiem pozostawał nietknięty. Czarna kotka stojąca na straży nie pojawiła się w okolicy już nigdy więcej. Zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Odeszła tam, skąd przyszła – znikąd. Czy wiedziała, że nie jest już potrzebna? Czy może straciła zaufanie do swoich podopiecznych, których przeprowadzała przez torowisko? A może świadomość tego, że w obronie własnej zabiła jedną osobę, a drugą uczyniła kaleką – wśród tych, nad którymi bezpieczeństwem miała czuwać – nie dawała spokoju jej kociemu sumieniu?
Więc jeśli kiedyś spotkacie czarnego kota siedzącego czy to przy przejściu przez tory, czy przy przejściu drogowym dla pieszych, pogłaszczcie go delikatnie i podporządkujcie obserwując jego zachowanie; i pod żadnym pozorem nie dokuczajcie, bo kot ten może ma moc większą, niż wam się wydaje i pośród swoich siedmiu żyć może wam darować jedno, ale równie dobrze może to jedyne wam odebrać.
KONIEC
Kluki, 11.04.2012
|