OPOWIADANIA I WIERSZE

Opowiadania i wiersze > Opowiadania > Pozostałe > Inny świat

Inny świat

Młoda kobieta o długich blond włosach otworzyła drzwi, do których zapukało dwoje mężczyzn. Jeden z zarostem, który nie był golony przynajmniej od tygodnia. Jego twarz była zasępiona. Drugi mężczyzna był nieco bardziej zadbany. Zza kurtki przy pasie wystawała policyjna blacha. Gdy ich ujrzała, twarz jej pobladła. Spodziewała się wieści.
- Gdyby pani chciała skorzystać z naszego psychologa... – rolę osoby mówiącej przejął policjant.
- Nie, dziękuję, dam sobie radę... – odrzekła kobieta głosem spokojnym, lecz dość przytłumionym.
Tyle z rozmowy zdołał usłyszeć 12-letni chłopiec, który podbiegł do wejścia. Był to syn owej kobiety. Ona go przytuliła do siebie i zamykając drzwi głosem neutralnym i bezbarwnym, niezdradzającym żadnych skrajnych emocji, powiedziała:
- Do widzenia!
- Kto to był, mamo?
- Znajomi tatusia. Idź się ubrać, wyjeżdżamy.
- Znaleźć tatusia?
- Tak, Słonko. Idź, pospiesz się!

Monika i jej mąż poznali się 16 lat temu na „skałkach”. Wycieczki po górach były całym ich życiem. Było trochę jak w tanich filmach romantycznych – mały wypadek, zderzenie się i wspólne wylądowanie na macie. Wszystko stało się tak nagle, że asekurujący z ledwością zdołali wytracić impet spadających, splątanych linami. Od tamtego czasu związali się ze sobą na zawsze. Po ślubie nieustannie organizowali wspólne wypady w góry. Na tych wycieczkach Monika zawsze budziła niemałe zainteresowanie wśród innych turystów. Wysoka, wysportowana, atletyczna sylwetka, jednak nie pozbawiona kobiecych wdzięków. Żwawo brnęła w górę przyciągając oczy niejednego „skałkowicza”. On zaś był przeciętnej budowy, lecz o silnych rękach. Wspólna pasja dawała im obojgu niesamowitego wigoru. I może także z tego powodu doczekali się wyłącznie jednego potomka – syna Michała, którego jednak często zabierali ze sobą już od najmłodszych lat. Malec odziedziczył po rodzicach zamiłowanie i obecnie znał się na wspinaczce lepiej, niż niejeden amator tego trudnego sportu.

Ostatnio jednak było inaczej. Patryk, mąż Moniki, pojechał sam wraz ze swoimi znajomymi. To miała być wymagająca wyprawa, przez co nie chciał narażać syna. Z wyprawy jednak nie powrócił. Dziewicze zbocza okazały się zdradliwe. Minął właśnie tydzień od wypadku.

* * *

Miejsce było niezwykle urokliwe, ale i tajemnicze. Monika wraz z synem rozbiła namiot u podnóża pionowej ściany skalnej złożonej z płyt ułożonych warstwami. Gdy patrzyło się na nie z daleka, cienie zdawały się rysować kształt trzech twarzy przypominających nieco posągi z Wysp Wielkanocnych. Jednak z bliska nie było znać tego spojrzenia pełnego skupienia i zadumania. Liczne półki ułatwiały wędrówkę ku górze, lecz z drugiej strony przeszkadzały częste luźne płyty. Trzeba było długich zaczepów i szukania dobrego miejsca, które umożliwiało pewne zakotwiczenie. Po dniu wspinaczki kobiecie udało się stworzyć ścieżkę, po której mogli teraz iść oboje.

Następnego dnia przenieśli swój obóz na szczyt ścianki, gdzie znajdowała się dróżka prowadząca najpierw do półki sąsiedniej skały, a dalej do systemu kilku jaskiń. To właśnie tam prawdopodobnie zaginął Patryk. Jednak przejścia były zasypane przez lawinę skalną. Monice coś mówiło, że za jednym z tych przejść odnajdzie męża, który czeka tam na jej pomoc.

Kolejny dzień desperackiej akcji ratunkowej zaczął się od wybuchów niewielkich ładunków mających skruszyć skały i odblokować dalszą drogę. Kobieta formowała i przyklejała plastyczny materiał, a następnie go detonowała. Huk odbijał się echem od okolicznych gór, a wraz z każdą kolejną eksplozją twarze na pionowej ścianie zdawał się poruszać zdradzając grymas niezadowolenia. Po każdym wybuchu syn z niestrudzoną dziecięcą wytrwałością odsypywał gruz starając się doglądać, czy pojawiło się już przejście.

Słońce zaczęło już chylić się ku zachodowi, a syzyfowa praca wydawała się coraz bardziej bezsensowna. Rumowiska skalne nie miały końca i nie chciały najwyraźniej odsłaniać swoich tajemnic. Zdesperowana kobieta właśnie formowała największy ładunek z tego, co jej pozostało. „Teraz, albo nigdy” – myślała w duchu. Ładunek zbyt duży, który mógł wywołać kolejną skalną lawinę i nie tylko zniweczyć cała pracę, ale i zagrozić ich życiu, a nawet całej okolicy. Wszystko było już na miejscu i niechybnie mogło dojść do katastrofy, gdyby w tym momencie nie usłyszała głosu syna:
- Mamo!
- Gdzie jesteś?!
- Tutaj! Chodź! Znalazłem tatę!
Podczas wybuchów odsłoniła się niewielka jama prowadząca w dół jaskini. To właśnie z niej dobiegały krzyki chłopca. Kobieta umocowała najdłuższą linę, jaką miała, i zaczęła powoli się opuszczać.

Dna studni nie było widać. Dookoła nie było nic, lecz jama wcale nie była spowita ciemnością, ale gęstą, szarą mgłą. Monika zwisała swobodnie na linie, którą związaną trzymała przed sobą. Nie miała żadnego punktu odniesienia; dookoła niej była wyłącznie mgła. Tylko po ubywających zwojach mogła domyśleć się, jak głęboko już zeszła. Jedyna zmiana, jaką obserwowała, to coraz więcej światła przedzierającego się przez to „mleko”. Wołanie syna było czymś, co nie przerywało jej wędrówki w dół. „Jak daleko jeszcze?” zastanawiała się spoglądając na ubywające metry liny. Jeszcze trochę zwojów zostało. A z każdym kolejnym ubywającym coraz natrętniej przelatywała przez jej głowę myśl: „starczy, czy nie starczy?”. Wydawało się, że głos jest już coraz bliżej. Niestety lina się wreszcie skończyła, a Monika wciąż nie miała gruntu pod nogami. Przez chwilę wisiała tak i zastanawiała się, co dalej. Spojrzała jeszcze raz w dół. Mgła rozstąpiła się nieco i jakieś cztery metry pod sobą ujrzała polanę porośniętą mchem. Spojrzała w górę. Zobaczyła zamglone niebo, ku któremu ciągnęła się lina ratowniczki.
- Mamo, chodź! – zawołał Michałek.
Kobieta, zaczęła rozmyślać. Gdyby teraz się odpięła, to zeskoczy na ziemię, lecz nie będzie mogła sięgnąć liny. Wracając na górę po drugą straciłaby czas, a i zapas sił prawdopodobnie by nie wystarczył. Postanowiła nie zostawiać syna samego, tym bardziej, że po wpadnięciu w tak głęboką studnię mogło mu się coś stać. Jednak silne emocje nie dopuściły głosu rozsądku, który wykazywał, że przecież nikt nie miałby szansy przeżyć upadku z takiej wysokości. Wypięła się z uprzęży. Lądowanie było miękkie. Wstała i raz jeszcze spojrzała ku górze. Dziwny obraz liny zwisającej z chmur przypominał nieco ten, jaki przedstawiony został w baśni o ziarnku fasoli.

Kobieta opuściła wzrok i obejrzała się wokoło. Dopiero teraz dostrzegła syna oraz męża Patryka, który zmierzał ku niej.
- Cześć!
- Cześć kochanie!
Spotkanie przypominało raczej powrót małżonków do domu po dniu pracy, niż odnalezienie zaginionego ponad 10 dni temu. Wszystko było jakieś dziwne właśnie przez to, że wyglądało zupełnie... codziennie.
- Co to za miejsce? – zapytała Monika.
- Chodźcie, oprowadzę was. Tu teraz mieszkam.

Okolica wyglądała na opustoszałą. Dookoła nie było żadnych innych zabudowań poza tym, na podwórku których się znajdowali. Za betonowym płotem ciągnęła się gruntowa droga, a tuż za nią las. Nie było widać ani słychać żadnych zwierząt. Gdzieś z oddali niosło się echo grzmotów, a na horyzoncie rysowały się ciężkie burzowe chmury.
- Wiesz, tato, a mama wysadzała skały, jak szukaliśmy ciebie – chwalił się Michał.
- A, to stąd ta burza i pioruny – ojciec spojrzał w kierunku oddalających się chmur rozświetlanych co jakiś czas błyskami. – Tutaj nie można tak, bo cały ten świat może ulec zniszczeniu!
Powiedział, jakby była to najnormalniejsza na świecie rzecz. Pozostała dwójka nic nie odpowiedziała. Monika była wciąż jeszcze w szoku po znalezieniu się w tak zupełnie innym miejscu.

Po krótkim spacerze powrócili na ten sam plac. Znajdowały się tam dwa domy z cegły. Do wejścia większego z nich prowadziły dwa stopnie. W korytarzu rosła ogromna, czerwona orchidea, której płatki zajmowały całą szerokość. Kobietę urzekł ten widok:
- Piękna!
Patryk minął ją przeciskając się przy ścianie. Zaprosił żonę i syna dalej, do pomieszczenia, gdzie znajdowała się kuchnia. Po lewej stronie od wejścia znajdował się niewielki zlew. Tuż obok pod oknem stała kuchenka na gaz z butli. Dalej była szafka i stół. Naprzeciw drzwi, nieco po prawej stronie znajdowało się drugie okno. Na prawej ścianie było znów kilka szafek oraz drzwi prowadzące do następnego pokoju. Na podłodze leżało linoleum. Całe pomieszczenie miało wymiary około 3 na 4 metry.
- Ładnie się tu urządziłeś. Cieszę się, że dałeś sobie radę.
- Tak, nawet mi się tu spodobało. Jest taka cisza i spokój. I praktycznie wszystko, czego potrzebuję. Poza Tobą i Michałkiem, oczywiście.
- Nie tęsknisz za domem?
- Trochę. Ale za wami tęskniłem bardzo.
- Zabierzemy cię stąd.
- OK. Ale to jutro. Za niedługo zrobi się ciemno. Pewnie jesteście zmęczeni. Zjemy teraz kolację i chodźmy spać. A jutro wyruszymy.
- Tylko jak dosięgniemy do liny? Masz coś, z czego można by zbudować podest?
- Coś wymyślimy, nie martw się teraz – uspokoił i ucałował swoją żonę w policzek.

Następnego dnia od rana cała trójka zebrała się wokół liny wiszącej nad ich głowami.
- Wysoko – stwierdził mężczyzna. – Wiesz co, mam pomysł! Weźmy stół, wejdziesz na niego i podsadzisz mnie do niej. Pójdę na górę i sprowadzę pomoc. Michałek na pewno nie da rady sam wdrapać się tak wysoko. A samego go nie zostawimy.
Jak powiedział, tak uczynili. Rozpoczęła się wspinaczka Patryka w stronę nieba. Matka z chłopcem stali pod liną wpatrzeni tylko w jeden punkt, który powoli znikał za mgłą.

Nie trwało jednak długo, jak mężczyzna znów wyłonił się z chmur.
- Chyba nie dam rady – stwierdził ze smutkiem.
Kobieta i syn przytulili się do niego. Pojawiła się myśl, czy w takim razie zostaną w tym świecie już na zawsze i co teraz będzie? Gdy zwolnili uścisk rozejrzeli się dookoła siebie. Nie było już placu z domem i dużej, jasnej, otwartej przestrzeni. Wszyscy stali teraz w korytarzu utworzonym z grubych bel starego drewna pomalowanego na brązowo i porośniętego usychającą winoroślą. Na ziemi znajdowały się spękane płytki.
- Gdzie my jesteśmy? – w głosie kobiety wyraźnie rysowało się przerażenie.
- Nie wiem – odparł spokojnie Patryk. – Tak sobie pomyślałem o takim miejscu właśnie, jak tu schodziłem.
Przez chwilę zapadła cisza. Monika w ogóle nie wiedziała, co się dzieje. Lecz jej mąż nie był wcale zaskoczonym tym nowym, innym światem. Po chwili z radością wykrzyknął:
- Chodź, już wszystko wiem!
I chwycił za rękę żonę i syna i zaciągnął kawałek dalej.
- Patrzcie, tu jest winda! – wskazał.
Dwójka „ratowników” stała bez słowa spoglądając na zupełnie irracjonalną w tym miejscu konstrukcję. Jednak mężczyzna zaczął wyjaśniać:
- Ten świat jest dokładnie taki, jaki sobie wymyślę. Wszystko, co tu jest, powstało wcześniej w mojej głowie. Ta wina zabierze was prosto do naszego domu.
To powiedziawszy nacisnął przycisk. Było słychać piknięcie i drzwi się otworzyły.
- Wsiadajcie!
- A Ty?
- Wszyscy się nie zmieścimy. Ja poczekam tutaj. Jedźcie!
Monika i Michałek wsiedli do środka. Był tam tylko jeden nieopisany przycisk. Ponowny sygnał i drzwi się zasunęły. Ruszyli i po pewnym czasie znaleźli się na poddaszu własnego domu, gdzie mieścił się pokój dziecka. Teraz uratowanie męża wydawało się być banalnym zadaniem. Radość z widoku dobrze znanych czterech ścian zupełnie przyćmiła nierealność tego, co się działo. Michał skakał uradowany po swoim łóżku. Monika wsiadła ponownie do windy by zabrać męża.

Gdy dojechała na dół, Patryk czekał przed drzwiami.
- Chodź! – zawołała do niego.
- Wiesz, ja tu chyba jednak zostanę. Czuję, że tutaj jest moje miejsce.
- A my?
- Będziecie mogli do mnie teraz przyjeżdżać tą windą. Ja czuję, że nie mogę jechać tam z wami, bo stanie się coś strasznego.
- Więc? – kobiecie pojawiły się łzy w oczach.
- Do zobaczenia! – odparł Patryk i rzucił się żonie na szyję. – Powiedz Michałkowi, że go kocham. I Ciebie też kocham. Ale musisz już jechać.
Monika weszła z powrotem do windy i nacisnęła przycisk. Rozległ się sygnał i drzwi zaczęły się zamykać. Stała i patrzyła swojemu mężowi prosto w oczy. Jednostajny dźwięk tym razem się przeciągał. Drzwi się zamknęły, a sygnał wciąż trwał, lecz był coraz cichszy. Zrobiło się ciemno.

* * *

- Panie doktorze! – zawołała Monika – Szybko!
Do sali wbiegło dwóch lekarzy i pielęgniarki. Jedna z nich wyprosiła odwiedzających. Przez moment wszyscy krzątali się wokół mężczyzny leżącego na łóżku oddziału intensywnej opieki medycznej.
- Siostro, proszę to wyłączyć – zwrócił się do kobiety w fartuchu jeden z lekarzy.
Kobieta podeszła do urządzenia, na którego ekranie były kolorowe, poziome kreski, po których przesuwał się czarny punkt. Nacisnęła przycisk i dźwięk „windy” zamilkł.
- Niestety – lekarz zwrócił się do Moniki – nie było już szans.
To mówiąc położył rękę na jej ramieniu, po czym spojrzał na zegarek i ponownie zwrócił się do siostry:
- Proszę zanotować czas zgonu: jedenasta pięćdziesiąt trzy.

KONIEC
Żory, 8.07.2011 r.

Informacje o tekście
Data dodania:12 lipca 2011 19:48
Tekst czytano:206 razy
0,04/dzień
Ocena tekstu:
6,00 (1 oceniających)
(Kliknij właściwą gwiazdkę, by oddać głos)

Wróć

Komentarze (0)


Ładowanie komentarzy... Trwa ładowanie komentarzy...

Uwaga! Wszystkie teksty na tej stronie są mojego autorstwa i objęte są prawami autorskimi! Kopiowanie, publikowanie lub cytowanie w całości bez wiedzy autora - ZABRONIONE! Dowiedz się więcej o prawach autorskich

Strona istnieje od 25.01.2001
Ta strona używa plików Cookie.
Korzystając z niej wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych a zakresie podanym w Polityce Prywatności.
 
archive To tylko kopia strony wykonana przez robota internetowego! Aby wyświetlić aktualną zawartość przejdź do strony.

Optymalizowane dla przeglądarki Firefox
© Copyright 2001-2024 Dawid Najgiebauer. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Ostatnia aktualizacja podstrony: 6.08.2023 19:26
Wszystkie czasy dla strefy czasowej: Europe/Warsaw