OPOWIADANIA I WIERSZE

Opowiadania i wiersze > Opowiadania > Opowiadania kolejowe > Zwodzony most

Zwodzony most

Janek od małego pasjonował się koleją. Nikt nie wiedział, dlaczego nie poszedł w ślady ojca, który wierny rodzinnym tradycjom pilnie uczył się zawodu u swojego ojca. Także nikt w familii nie był związany ze światem dwóch stalowych nitek, które coraz gęściej przecinały zwykłą rzeczywistość; czasem dzieląc, a czasem łącząc różnych ludzi. Gdy miał 5 lat odbył swą pierwszą podróż pociągiem na wakacje z rodzicami. Od tego momentu wszystko się zaczęło. Z kawałków drewna i śmieci budował modele, uczył się czytać tylko z artykułów w gazetach, które opowiadały o wielkiej ekspansji czarnych, ziejących parą, stalowych rumaków.

Gdy był starszy pojechał do szkoły z internatem w Szczecinie. Tam dopiero nastąpił rozkwit jego zamiłowania. Prawie codziennie po zajęciach szedł prosto na stację by przyglądać się wielkim smokom. Niejednokrotnie wydłużał sobie drogę do internatu krocząc wzdłuż stalowego szlaku. Był w raju. Nie interesowały go imprezy, prywatki, nie miał czasu na dziewczyny. Wiecznie nieobecny w życiu towarzyskim, zawsze do spotkania gdzieś siedzący na nasypie kolejowym lub wędrujący torami.

Lubił obserwować nie tylko lokomotywy i ciągnięte przez nie wagony, lecz także ludzi nimi podróżujących. Zawsze wymyślał historie zapamiętanej osoby. Jeśli jej wyraz twarzy wskazywał na radość - historia była o szczęściu; jeśli widział łzy w oczach wymyślał równie smutną opowiastkę. Z początku przesiadywał na stacji by tam obserwować podróżnych. Często widywał te same osoby, co pozwalało mu wymyślać dalsze losy swoich bohaterów. Pewnie i niektórzy także rozpoznawali po pewnym czasie tego wysokiego młodzieńca o ciemnych blond włosach. Być może to właśnie owo przyzwyczajenie do jego osoby w tym miejscu sprawiło, że pewnego razu podeszła do niego nieoczekiwanie młoda dziewczyna - jedna z podróżujących:
- Przepraszam, masz zegarek może?
Chłopak odwrócił się powoli, jakby wyrwany z transu. Pytającymi oczyma spoglądał na dziewczynę szczerzącą swoje białe zęby w nieruchomej pozie.
- Wiesz, która godzina? - powtórzyła zapytanie.
- A, tak... Piętnasta trzydzieści - odparł i chciał wrócić do swojego zajęcia.
- Czekasz na pociąg? - ponownie zagadała.
Widząc brak natychmiastowej odpowiedzi postanowiła dodać:
- Często cię widzę tutaj. Podróżujesz?
- Nie. Tylko czasem. Głównie obserwuję - powoli pozwalał się wciągnąć w rozmowę.
- A na co tak patrzysz?
- Na ludzi, którzy są w wagonach.
- To ciekawe?
- Pewnie! Choć Tobie na pewno wyda się to głupie.
- Nie, czemu? Mów dalej!
- Spójrz na przykład na tego mężczyznę - wskazał na siwego pana z bujną białą brodą. - To pewnie Święty Mikołaj w cywilu. Jeździ tak i obserwuje, komu co potrzeba na Święta.
Dziewczyna się uśmiechnęła, lecz nie odwracała wzroku od wagonów. Janek kontynuował:
- A tą kobietę smutną, wycierającą oczy chusteczką?
- Tak.
- Ona miała wysiąść na poprzedniej stacji, ale przegapiła. I teraz nie dość, że nie wie, gdzie jest, to jeszcze konduktor ukarał ją za brak biletu do tego przystanku. I dlatego płacze. I gbur nie przejął się jej losem, a inni tylko się podśmiewają z niej.
- Skąd wiesz? - zapytała z zaciekawieniem rozmówczyni.
Lecz nie doczekała się odpowiedzi, ale kolejnego wskazania:
- A ten pan w kapeluszu... Kiedyś wychylił się przez okno i porwało mu ten kapelusz i tupecik. I jadące w przedziale dziecko tak się wystraszyło, że jak wyjdzie z pociągu, to mu odpadną włosy, że na docelowej stacji cała obsługa pociągu musiała je przekonywać, ażeby zechciało wysiąść.
- Ale bajki opowiadasz! - stwierdziła dziewczyna śmiejąc się przy tym głośno.
- Tak! Ale czy takie życie nie jest ciekawsze i bardziej kolorowe?
- A ja? O mnie też coś powiesz?
Janek spojrzał na nią. Była jego wzrostu, miała długie blond włosy, które na wietrze koniuszkami muskały jego twarz, wesoło mrużyła oczy, a jej blada cera jaśniała w słońcu. Jego nos pieściła delikatna, bliżej nieokreślona, ale przyjemna woń. Jednocześnie wyczuwał od niej ciepło bijące w niewytłumaczalny sposób. Tak patrzył i zaczął snuć opowieść taką, że jego bohaterka aż łapała się za brzuch ze śmiechu i ocierała oczy skryte za szkłem okularów.
- Będziesz tu jutro? - zapytała.
- Pewnie tak - uśmiechnął się w odpowiedzi.

To było dla niego nowe doświadczenie, gdy ktoś słuchał tego, o czym mówił i wywoływało to tak żywe i szczere emocje. Gdy po raz pierwszy ktoś nie nazwał go odmieńcem i indywidualistą, lecz co najwyżej mógł nazwać ironicznie pozytywnym Wariatem.

Następnego dnia również się spotkali. I jeszcze następnego. Z czasem zaczęli chodzić poza stację. Jan pokazywał jej różne ciekawe miejsca, jakie sam poznawał podczas swych wędrówek, w których to zatrzymywali się i obserwowali wspólnie pociągi i podróżujących nimi ludzi. Obserwowali i na przemian opowiadali historię wybranej osoby uzupełniając się w tym wzajemnie. Mieli przy tym niesamowitą ilość uciechy i zabawy. Choć ona zawsze powtarzała, że jest zwariowany w tym, co robi, to jednak uwielbiała to robić razem z nim. Tak to Jan poznał swoją dziewczynę, a późniejszą żonę.

* * *

Życie układało im się pomyślnie. Byli ze sobą szczęśliwi, choć sytuacja materialna nie pozwalała zakwalifikować ich do wyższej klasy. Ona pracowała w laboratorium, on zaś znalazł wymarzoną pracę przy obsłudze zwodzonego mostu kolejowego nad Regalicą w Szczecinie. Traf chciał, że jak za dawnych czasów, tak i teraz za każdym razem po pracy Jan widział swoją wybrankę w wagonie pociągu, który pokonywał rzekę przez obsługiwany przez niego most. Gdy się widzieli, wymieniali spojrzenia i tajemnymi znakami wskazywali na kogoś jadącego w przedziale razem z kobietą i wspólnie opowiadali historię tej osoby. Nie potrzebowali przy tym słów. Potrafili myśleć tak samo i wiedzieli, co w głowie ma drugie z nich. Metafizyczna więź pomiędzy ich umysłami sprawiała, że każde ich dwusekundowe skrzyżowanie spojrzeń wywoływało często szczery śmiech, który był potęgowany przy kolacji, gdy porównywali swoje wersje opowieści i niejednokrotnie były one całkowicie zgodne.

Prawdopodobnie ta sama więź sprawiała, że w ich życiu nie było mowy o kłótni. Jeśli czasem tylko zaczynały gromadzić się ciemne chmury, natychmiast o wszystkim sobie mówili, wszystko wyjaśniali i wybaczali nieporozumienia. Nigdy nie zdarzyło im się, by wieczorem szli razem do łóżka negatywnie nastawieni do siebie. I właśnie to przede wszystkim pozwalało im twierdzić, że ich związek jest czymś absolutnie wyjątkowym, niepowtarzalnym i bezcennym. Niczym łuk portalu, którego dwa końce wzajemnie się wspierają i sprawiają, że cała konstrukcja pozostająca w równowadze jest w stanie znosić bardzo duże obciążenia.

W tej sielskiej atmosferze doczekali się wkrótce syna. Choć ich życie stało się z tego powodu nieco bardziej wymagające, trudniejsze, to jednak cieszyli się, że znów mieli coś wspólnego, że było tak, jakby razem stworzyli najwspanialsze opowiadanie w swoim życiu. Oboje bardzo go kochali. Jednak koniecznym było zadbanie o dobrobyt dla niego. Toteż jego matka po kilku miesiącach powróciła do pracy, a pod nieobecność obojga rodziców opiekę nad malcem sprawowała jego ciocia - siostra kobiety. Wszystko było na dobrej drodze obfitującej w szczęście, śmiech i radość.

* * *

Gdy syn Jana i jego żony skończył dwa latka, cała ta atmosfera, ten pałac budowany wspólnymi siłami, miał właśnie runąć niczym domek z kart. Dzień nie zapowiadał się inaczej niż inne. Ot, zwyczajny, wiosenny wtorek. Poranna mgła utrzymywała się dość długo. Gdzieś w niej rozpłynęła się wraz z pociągiem jadąca do pracy żona Jana. Mężczyzna zawsze machał jej na pożegnanie, po czym wracał do mieszkania na śniadanie. W południe, jak co dzień, wyszedł do swojej pracy na swój posterunek zostawiając malca pod opieką jego cioci. Jak zwykle trochę przed czasem, lecz kochał równie mocno rodzinę, jak i to, co robił.

Wszystko odbywało się według rytuału odprawianego zawsze we wtorki: 13.04 - pociąg osobowy z Poznania, 13.44 - towarowy od strony portu jechał z towarem gdzieś w głąb lądu, 14.12 w dół rzeki spływała barka, po której przepłynięciu most był opuszczany aż do 17.36, gdy wracała ona do swojego portu macierzystego w górze rzeki. W tym czasie jeszcze 8 pociągów pokonywało most zgodnie z rozkładem, z czego połowę stanowiły składy towarowe. Nawet ludzie często byli ci sami i siedzieli na tych samych ulubionych miejscach. Wszystko niczym melodia wygrywana przez katarynkę z Rynku, w której bębnie ktoś zrobił we właściwym miejscu wypustki. Lecz gdy nastała 17.13 jedna z nut nie zabrzmiała. Szumu wody nie przerwał jak zwykle dźwięk telefonu. Czasem się tak działo, że któryś z pociągów miał opóźnienie lub jakiś statek wyjątkowo mozolnie pokonywał przeprawę. Wtedy wszystko zaczynało się walić, muzyka zamieniała się w trudny do zniesienia fałsz. W dyrygowanie i opanowywaniu rozstrojonej orkiestry często zamieszany był także obsługujący most jeszcze z kolejnej zmiany. Było wtedy ciężko, gdyż trzeba było improwizować, aby uniknąć wygrażania palcami bądź okrętowymi syrenami.

O 17.34 zawyła syrena powracającej barki. Jednak most wciąż pozostawał opuszczony. Wciąż czekał na ten najważniejszy pociąg z najważniejszą na świecie pasażerką. Nie mógł przecież być przyczyną dokładania kolejnego opóźnienia w dotarciu do domu, jego operator na to nie chciał pozwolić. Syrena na rzece zawyła po raz drugi. Po chwili zatrzymała się przed mostem, a jej kapitan, lekko podirytowany, ponaglił i trzecim, przydługim sygnałem. Jan postanowił w końcu zadzwonić. Zakręcił parę razy korbą telefonu. Po drugiej stronie nikt nie odbierał. Powtórzył więc tą czynność po chwili jeszcze raz. Tym razem ktoś podniósł słuchawkę:
- Port Centralny.
- Posterunek mostowy - odrzekł Jan - co z tym osobowym, co u mnie o 17.13 miał być? Bo mi na rzece stoją.
- Nie będzie.
- Jak to nie będzie? - zdziwił się mężczyzna.
- A no nie będzie. Możecie podnieść most, szlak zamknięty. Nie powiedzieli wam jeszcze?
- Nie - głos zaczął powoli przejawiać oznaki lęku, niepewności i trwogi jednocześnie.
- Mamy tu istny burdel! Na tego pasażera najechały cysterny z paliwem lotniczym.
- A ludzie? - zapytał łamiącym się głosem Jan.
- Z przodu wywożą do szpitali, ale tyłu - głos rozmówcy na chwilę zawisł, po czym zawyrokował - muszę kończyć, telefon potrzebny. Istna rzeź!
Mężczyzna podniósł most, po czym wyszedł zapłakany na tory i nasłuchiwał turkotu kół, wypatrywał chmury pary i dymu zza lasu, jakby czekał na pociąg, który lada moment zagwiżdże oznajmiając swoje przybycie. Dopiero jego zmiennik pomógł mu się pozbierać i zawiózł do domu. Cały czas czekał wieści, wypatrywał przez okno. Rozważał, że być może jego żona nie usiadła jak zwykle w tylnej części, że wkrótce dostanie wiadomość, w którym jest szpitalu. Po nieprzespanej nocy poszedł nad ranem do syna, gdy w tym czasie do drzwi zapukało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był w mundurze milicjanta, a drugi wskazywał na pracownika kolei. Ten ostatni trzymał w ręku pakunek owinięty niedbale szarym papierem, na którym napisane było nazwisko i adres Jana...

* * *

Jan biegał po piętrach szpitala psychiatrycznego. Ukrywał się przed lekarzami próbując wydostać z tej wielkiej, obfitującej w biel, pułapki. Wreszcie udało mu się wymknąć przez okno na drugim piętrze. Spuścił się ostrożnie po rynnie. Teraz pozostał już tylko do pokonania wysoki, ceglany mur odgradzający zakład od normalnego świata. Szedł przez jakąś chwilę wzdłuż niego. Mur ten stawał się coraz niższy, lecz nadciągało nowe zagrożenie w postaci dwóch ujadających rottweilerów. Nie było chwili na zwlekanie czy zawahanie. Na szczęście miał przygotowaną wcześniej kiełbasę nafaszerowaną skradzionymi środkami uspokajającymi. Poskutkowało. Jeszcze parę metrów i wysokość muru spadała na tyle, że można było przezeń swobodnie przejść. Po wyjściu poza ogrodzenie gdzieś zniknęła adrenalina i stres. Teraz szedł spokojnie ścieżką. Słońce żwawo wyglądało zza burzowej chmury, która niedawno wisiała nad tym terenem. Gdzieś na tej zlanej deszczem dróżce spotkał dziewczynę. Razem zaczęli skakać przez kałuże, śmiać się, wygłupiać i ochlapywać w tych podskokach nawzajem. Tak się bawiąc dotarli na plażę, gdzie Jan rzucił towarzyszkę w ciepły piasek. Tarzali się w nim tak długo, że ich ubrania pokryły się całe kłującymi ziarenkami. Lecz im to nie przeszkadzało. Wreszcie usiadł na leżącej dziewczynie. Jej ciało co kilka chwil obmywały delikatne fale. To sprawiało że zanurzała się coraz głębiej pod ciężarem ich obu. Spojrzał jej głęboko w oczy i wtedy spostrzegł w niej znajomą osobę:
- Ale przecież Ty nie żyjesz! - stwierdził, lecz bez przerażenia czy zaskoczenia.
- Świetnie się znów bawię z Tobą. I pragnę, żebyś i Ty był szczęśliwy. Pamiętasz jak zawsze sobie wszystko wybaczaliśmy?
Jan zbliżył swą twarz do niej i najdelikatniej jak potrafił musnął jej wargi swoimi ustami.

Nie zdążył jej pocałować, gdy obudził go dźwięk wystrzału gdzieś na ulicy. Wiedział, że ten sen nie był tylko zwykłym marzeniem, nie wywołała go tęsknota; że to była wskazówka od jego ukochanej. Postanowił spróbować pogodzić się z tą, która kiedyś była jego pasją, a która odebrała mu miłość życia.

Jego przełożeni doskonale go rozumieli i po ponad rocznej przerwie samotny ojciec wrócił do swojej dawnej pracy przy obsłudze mostu.

* * *

Minęło już 5 lat od śmierci żony. Jednak Jan do tej pory nawet nie próbował związać się z kimś innym. Znów jak dawniej pełnił swoją służbę przy moście z tą różnicą, że od pewnego czasu prawie codziennie towarzyszył mu syn. Razem chodzili wzdłuż torów do posterunku, razem rozmawiali i spędzali czas. Podobnie jak i ojciec, malec załapał bakcyla i bardzo dużo swojego czasu przeznaczał na obserwowanie pociągów i ludzi. Nie dłużyło mu się wcale 8 godzin spędzane razem z ojcem. Uwielbiał go słuchać, jego opowieści o wskazanych podróżnych.
- A widzisz tego pana w kapeluszu?
- No!
- To on się kiedyś wychylił przez okno i porwało mu ten kapelusz, a wraz z nim perukę z jego głowy. I jadące z nim w przedziale dziecko tak się wystraszyło, że na stacji nie chciało za nic w świecie wyjść z pociągu, bo mu odpadną włosy. I zbiegła się cała obsługa pociągu i je przez pół godziny przekonywała, że nic złego się nie stanie.
Stara historia niezmiennie bawiła. Czasem chłopiec próbował coś dopowiadać i niejednokrotnie wychodziły mu tak groteskowe i absurdalne opowieści, że później oboje przez godzinę śmiali się z tego do rozpuku.

Nie było im łatwo, lecz wielkie poświęcenie dla syna, czas razem spędzany i wspólne zainteresowanie pozwoliły na stworzenie więzi, jakiej pozazdrościłby niejeden ojciec. Chłopiec przy tym był bardzo bystrym i w mig opanował nie tylko podnoszenie i opuszczanie mostu powiązane ze sterowaniem semaforami oraz sygnalizacją na rzece, lecz także techniczną obsługę i konserwację tej wielkiej maszyny. Od ojca nauczył się ponadto odpowiedzialności za to, co robi oraz wielkiego oddania ważnym sprawom i poświęcenia dla innych ludzi.

Wydawało się, że wszystko na nowo zaczęło się układać, że gdzieś przygasł wielki ból i znowu można oddać się dawnym pasjom, przepraszając się z koleją. Dni jak zwykle w większości układały się ściśle z rozkładem zapisanym w zeszytach, a czasem zdarzał się bałagan, jak choćby pewnego szczególnego dnia... Specjalny transport towaru dwiema barkami o 8.16 odczekał przed mostem na przejazd pociągu. Tak, tak, mężczyzna pracował teraz częściej na porannej zmianie. Po podniesieniu mostu obie barki ruszyły w dalszą drogę w górę rzeki. Lecz w chwilę po włączeniu silników ze starego diesla drugiej z barek uniosła się chmura czarno-niebieskiego dymu, a odgłos wydobywający się przypominał wirującą pralkę, do której ktoś wrzucił blaszane kubki, zamiast ubrań. Na rzece rozpoczęła się akcja ściągania zepsutej barki. Ta pierwsza podpłynęła do niej i linami zaczęli zaczepiać na hol. Cała ta akcja sprawiła, że był czas na dokonanie przeglądu i nasmarowanie mechanizmu mostu. Chłopiec z radością poleciał z puszką smaru tam, gdzie dostęp był najłatwiejszy właśnie przy podniesionym przejeździe. Ojciec nie miał nic przeciwko, gdyż malcowi było znacznie prościej dosięgnąć ciasnych miejsc. W tym czasie mężczyzna dostał telefon o jadącym osobowym od strony Portu. Przedzwonił więc do następnej stacji, by poinformować o utrudnieniach:
- Podjuchy - zabrzmiał głos w słuchawce.
- Posterunek mostowy. Osobowy 1901 przyjedzie do was z opóźnieniem. Muszę zatrzymać go przed mostem.
- Co się stało?
- Statek mi się rozklekotał pod mostem i właśnie go wyciągają.
- Przyjąłem, 1901 opóźniony, szlak zajęty - głos w słuchawce potwierdził poprawność przekazu i zakończył połączenie.
Jan był zły na powstały bałagan. Zza lasu widać już było słup pary i dymu nadciągającego pospiesznego. Zbyt duży i zbyt wygięty słup jak na pociąg, który zwalnia przed opuszczonym ramieniem semafora. Po chwili było jasne, że maszynista przyzwyczajony do otwartej drogi o tej porze nie zwrócił uwagi na sygnał zabraniający wjazdu i mknął wprost na pionową ścianę podniesionego mostu. Również i chłopiec dostrzegł co się dzieje. Próbował pospiesznie wyjść spod mostu, lecz noga ugrzęzła gdzieś pomiędzy stalowymi drążkami. Spojrzał w stronę ojca. Ten rozpaczliwie wymachiwał do niego krzycząc "uciekaj". Syn tylko wskazał w stronę pociągu i gestami pokazał, by ojciec zaczął opuszczać most. Była szansa, że zdąży uciec, zanim przęsło połączy dwa brzegi. Poza tym zawsze panicznie bał się tego, że pociąg wjedzie w podniesiony przejazd i nie tylko zniszczy monumentalną konstrukcję, ale też utopi wszystkich tych, o których wraz z ojcem snuli tyle opowieści, że zakończy się definitywnie ich podróż przez życie. Dziś nocne koszmary urealniły się. Jan nie miał już czasu by pomóc synowi. Stanął przed decyzją, czy dokonać zemsty na tej, która odebrała mu jego miłość i jednocześnie ocalić jedynego, który mu pozostał z tamtych czasów, czy może nie przerywać podróży setki niewinnych istnień jadących pociągiem, i ryzykując poświęcenie im jednego istnienia swojego syna. Decyzję, którą trzeba było podjąć w przeciągu sekundy.

* * *

Na stacji do pociągu wsiadła dziewczyna. Miała około 16 lat. Stali bywalcy dworca już ją rozpoznawali, lecz, poza niektórymi, woleli trzymać się od niej z daleka. Policzki intensywnie pokryte różem, usta wymalowane ostrą czerwienią, rozmazany tusz do rzęs i czerwone, tłuste włosy; na sobie miała cienką, przybrudzoną sukienkę z dużym dekoltem i buty na wysokim obcasie. Nietrudno odgadnąć, skąd stać ją było na złote kolczyki i naszyjnik z najprawdziwszym diamentem. Miała na dworcu swoje miejsce, skryte, zaciszne, unikane przez podróżnych, gdzie nikt jej i jej klientom nie przeszkadzał w tym, co robili. Nie podróżowała nigdy pociągami. Jednak dziś wsiadła. Chciała zrobić coś z tym, co ją spotkało. Świadomość jeszcze przecież dziecka nie dopuszczała do siebie wizji dużego brzucha i poczęcia własnego. Myślą, która ją nachodziła był pobliski most nad rzeką. To wydawało jej się jedynym słusznym rozwiązaniem.

Szła wzdłuż przedziału by znaleźć dla siebie kryjówkę, gdzie będzie mogła pobyć chwilę sama, gdzie nikt jej nie zaczepi. W pierwszym z przedziałów siedziała kobieta w futrze. Przeglądając się w lusterku nakładała na siebie puder. Zadarty w górę nos, drogie, wysokie kozaki i błyszczący złotem zegarek. "Pewnie będzie się odnosić z pogardą do mnie z ulicy. Albo w ogóle wyprosi, bo jest niegodna jazdy z kimś takim, jak ja." - pomyślała dziewczyna i poszła dalej. W następnym przedziale jechało małżeństwo z dwójką dzieci. "Nie, żadnych dzieci!" kategorycznie wyszeptała do siebie. Kolejnym przedziałem jechała czwórka mężczyzn w wojskowych mundurach. Ci z pewnością nie pozostawili by jej samej w spokoju. Dalej miejsce zajmowały dwie babcie. Przez chwilę stanęła. Rozmawiały o tym, jak to wnuczka jednej z nich związała się z mężczyzną, z którym dorobiła się dziecka. A teraz ten ją wykorzystuje, gdyż myśli, że może wszystko, skoro jest na jego utrzymaniu. Narzekały nie tylko na życie w niesakramentalnym związku, lecz ściszonym głosem mówiły też o łajdaku, który za to, że wnuczka odmówiła mu poużywania siebie, nie zechciał nawet zabrać chorego dziecka do lekarza. "Pewnie zaczną mnie zaraz moralizować, stare dewotki" - zaopiniowała nastolatka. Przeszła tak jeszcze obok kilku przedziałów, lecz żaden jej nie odpowiadał. Usiadła więc na korytarzu przy końcu wagonu.

Pociąg nabierał coraz większej prędkości. Gdzieś z daleka słychać było konduktora sprawdzającego bilety. Dziewczyna schowała się w jakimś kącie. Tam zastanawiała się raz jeszcze nad sobą i nienawidziła to obce ciało znajdujące się w niej, które mimo wszelkich wcześniejszych prób nie chciało jej opuścić. Nikt nie zauważył opuszczonego ramienia strażnika stojącego przy torach. Dziewczyna podeszła do drzwi wypatrując rzeki. Ściana lasu skończyła się nagle. Pozostały niewielkie krzaki oddzielające nasyp od przybrzeżnych łąk. Później teren stawał się coraz bardziej goły wskutek częstego zalewania przez wody. "To już tu" - pomyślała. Otworzyła drzwi pociągu i w tym momencie zauważyła szarą budkę operatora mostu, a przy niej mężczyznę klęczącego na kolanach, z twarzą zalaną łzami. Przez ułamek sekundy jej uszu dobiegł niesłyszany nigdy w życiu jęk i zawodzenie. Przez ułamek sekundy ich spojrzenia się skrzyżowały. Spojrzenia pełne wyrzutów, pretensji do świata, żalu i niechęci do życia. W tej krótkiej chwili stało się coś, z czego sprawy nie zdawał sobie mężczyzna, a stojąca w drzwiach nastolatka nie potrafiła wytłumaczyć. Widok, głos, chwila zatrzymana w umyśle niczym zdjęcie spowodowały, że wróciła ona na swoje miejsce.

Pociąg niewzruszony gnał dalej. Nikt nie był świadomy tragedii i dramaturgii, jakie odegrały się tuż przed nimi. Kobieta w futrze poprawiała sobie rzęsy nie odrywając wzroku od lusterka. Starsze z dzieci z drugiego przedziału przykleiło nos do szyby mając okazję z takiego bliska zobaczyć na rzece statek. Tuż przy moście. Młodzi żołnierze awanturowali się między sobą wyciągając zza pazuchy piersiówki. Dwie babcie wciąż narzekały na swoje rodziny, sprzeczając się, która z nich ma gorszą sytuację. Konduktor pełnił swoje obowiązki. Torami niewzruszone i niczego nieświadome życie toczyło się dalej.

* * *

Dwa lata minęły, gdy Jan został wreszcie zmuszony przez los, by zbliżył się do torów. Od czasu wypadku nie wrócił już do swojej dawnej, niegdyś ulubionej, pracy. Nie obserwował jak dawniej pociągów, ani podróżujących nimi ludzi. Niektórzy twierdzą, że ciężkie doświadczenia uczą nas radzenia sobie z bólem. Że gdy traci się po raz kolejny kogoś, kogo darzyło się wielkim i głębokim uczuciem, to za każdym kolejnym razem boli mniej. Bywały chwile, gdy Jan tak myślał, gdy starał się być silnym i nie poddawać się. Jednak to nie była prawda. Strata osoby, którą się kochało, boli zawsze tak samo mocno. Za każdym razem tak samo mocno rani i uwalnia tyle samo łez. Do tego nie można się przyzwyczaić, nie można nauczyć aby przyjmować z pokorą. I powiedzenie, że co nas nie zabije, to nas wzmocni także nie ma w tym przypadku racji bytu - to osłabia i coraz bardziej przybliża do autodestrukcyjnych zachowań.

Teraz czekał go trudny egzamin, by po dwóch latach znów stanąć oko w oko z tą, która odebrała mu obie ukochane osoby. Czekał teraz na swój pociąg, którym miał uciec od przeklętego miasta. Stacja tętniła życiem. Gwar i wszechobecny zapach spalenizny były dla niego jakby na uboczu. Czuł się samotny, niczym zapomniany posąg w zarośniętym parku. Młody mężczyzna biegnąc na przesiadkę potrącił go. To nieco przywróciło Jana do rzeczywistości. Jego pociąg już podjechał. Podszedł do drzwi wagonu, z którego na peron tłumnie wylewali się podróżni. Kobieta z ogromną walizką, dwóch Żydów, rodzina z dzieckiem, które przepychało się między innymi, para młodych, zakochanych ludzi. Dalej młoda dziewczyna z dzieckiem na ręku.
- Pomoże mi pan? - zapytała Jana.
On bez słowa wyciągnął ręce łapiąc małego opatulonego w kocyk. Ona ostrożnie zeszła i wyciągnęła ręce ku budzącemu się chłopczykowi.
- Dziękuję! - powiedziała dziewczęcym, nieco piskliwym głosem.
Miała bladą cerę, niebieskie oczy i blond włosy do ramion. Włosy, na których nie było już śladu czerwonej farby, cerę niepokrytą kontrastującym z nią różem. Wzięła chłopca na ręce i przytuliła do siebie. Ten uśmiechnął się do mężczyzny. Ona, jakby to wyczuwając, odwróciła się i również uśmiechnęła się w stronę tego, który jej pomógł przy wysiadaniu. Jan odwzajemnił uśmiech patrząc jeszcze przez chwilę na odchodzącą młodą matkę z jej pociechą. Ta poprawiła malcowi czapkę, ucałowała go w policzek i poszła przed siebie. Żadne z nich nie miało pojęcia, że już wcześniej los skrzyżował ich drogi. Nie byli świadomi tego, że tych dwoje młodych ludzi może się teraz uśmiechać tylko dzięki Janowi, który poświęcając swojego syna nie tylko darował życie wszystkim podróżnym z tamtego pociągu, lecz także przyczynił się do tego, że na ten świat mogło przyjść nowe, które odmieniło życie matki oraz zrodziło nową miłość.

Żory, 9.04.2010 r.

Mimo, że to opowiadanie za bardzo obfituje w metafory, symbole, wyrafinowane słowa, mimo iż dużo w nim patosu i tylko niektóre akapity są całkiem dobre, to pragnę zadedykować to opowiadanie mojej kochanej przyjaciółce - Annie, na którą zawsze mogę liczyć i która jest częścią mojego świata. Częścią, bez której ów świat niechybnie ległby w gruzach.
Dziękuję Ci za to, że poświęcasz tyle dla mnie, że jesteś i przynosisz mi radość pozwalając być sobą, a przy tym sprawiać tyle uśmiechów Tobie! :*

Informacje o tekście
Data dodania:22 kwietnia 2010 19:19
Tekst czytano:1 295 razy
0,25/dzień
Ocena tekstu:
5,95 (19 oceniających)
(Kliknij właściwą gwiazdkę, by oddać głos)

Wróć

Komentarze (0)


Ładowanie komentarzy... Trwa ładowanie komentarzy...

Uwaga! Wszystkie teksty na tej stronie są mojego autorstwa i objęte są prawami autorskimi! Kopiowanie, publikowanie lub cytowanie w całości bez wiedzy autora - ZABRONIONE! Dowiedz się więcej o prawach autorskich

Strona istnieje od 25.01.2001
Ta strona używa plików Cookie.
Korzystając z niej wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych a zakresie podanym w Polityce Prywatności.
 
archive To tylko kopia strony wykonana przez robota internetowego! Aby wyświetlić aktualną zawartość przejdź do strony.

Optymalizowane dla przeglądarki Firefox
© Copyright 2001-2024 Dawid Najgiebauer. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Ostatnia aktualizacja podstrony: 6.08.2023 19:26
Wszystkie czasy dla strefy czasowej: Europe/Warsaw