OPOWIADANIA I WIERSZE

Opowiadania i wiersze > Opowiadania > Pozostałe > Zaklęta zemsta

Zaklęta zemsta

„Niemcy! Niemcy!” - przeraźliwy krzyk niósł się po okolicy. Do domu państwa Ludziejowskich także wpadła grupa czterech uzbrojonych mężczyzn. Dwóch z nich stało przy wejściu, pozostałych dwóch przeszukiwało mieszkanie. Kryjówka w piwnicy z zakamuflowanym wejściem w podłodze nie okazała się skuteczną dla żony i córki-jedynaczki pana Adama.
- Hande hoch! Raus!1 - wykrzykiwali żołnierze.
Starszy mężczyzna nie mógł nic zrobić. Jego wzrok przyciągnęła jednak twarz jednego ze stojących przy drzwiach. Długo nie mógł uzmysłowić sobie, co było takiego znajomego w oczach lustrującego karabinem całe mieszkanie. Dopiero, gdy spojrzenia mężczyzn skrzyżowały się, a w bezwzględnych dotąd oczach oprawcy także pojawiło się coś specyficznego, zaczęło się wszystko wyjaśniać.
- Heniek? - zapytał cicho Adam.
Ten w odpowiedzi szarpnął go za ramię i zaczął wyciągać na zewnątrz. Podobnie postąpili jego towarzysze z żoną i przerażoną ośmioletnią Natalką.
- Nic nie mów! Pomogę! - wyszeptał znajomy żołnierz gdy tylko spostrzegł, że nie jest obserwowany.
Obaj mężczyźni znali się jeszcze przed wojną. Pracowali wtedy razem na bocznicy kopalni węgla sprawnie przekładając wagony dostarczające czarnego złota całemu kraju. Matka Heńka była Polką, zaś ojciec pochodził z Niemiec. Gdy wybuchła wojna ich drogi rozdzieliły się; nigdy od tamtej pory nie kontaktowali się ze sobą.

Wraz z innymi mieszkańcami wsi pochwyceni zostali przewiezieni ciężarówką na pobliski posterunek. Tam poddano ich pobieżnemu przesłuchaniu mającym na celu zewidencjonowanie zatrzymanych. Także i dwóch znajomych siedzących teraz po przeciwnej stronie biurka spotkało się w tych mało przyjemnych okolicznościach. Heniek (a oficjalnie teraz Hans) służył za tłumacza:
- Imię?
- Nie wygłupiaj się... - przerażony i drżący, lecz pełen nadziei głos zabrzmiał w małej salce zwracając uwagę protokołującego i pilnującego.
- Zachowaj pozory! - krzyknął ostro i równie stanowczo powtórzył - Imię!?
- Adam. Co psia...
- Name: A-D-A-M - przekazał siedzącemu przy maszynie młodemu szwabowi przerywając koledze niepotrzebną wypowiedź. - Nazwisko?
- Ludziejowski.
- Vorname: L-U-D-Z-I-E-J-O-W-S-K-I - przeliterował. - Zawód?
- Maszynista.
Przesłuchanie trwało dalej. Na zakończenie Heniek dodał:
- Postaram się was wyciągnąć. Następny!

Wszyscy aresztowani zostali osadzeni w celi, gdzie przez ich głowy przelatywały setki myśli, nie raz dramatycznych, dotyczących tego, co teraz z nimi będzie. Tylko Adam powtarzał swojej rodzinie - nie bójcie się, Heniek nas wyciągnie.

W następny wieczór w areszcie panowała cisza. Pilnujący strażnicy zdali się pozarażać snem od zmęczonych i zrezygnowanych aresztantów. Ten czas wykorzystał Heniek:
- Cii... Masz tu paszport. Teraz jesteś Ervin Hermann.
- A oni? - wskazał na żonę i córkę - Nie zostawię ich!
- Uciekaj! Nimi zajmę się jutro. Obiecuję!
Cóż było robić. Mogła to być jedyna szansa na ocalenie im i sobie życia.

Następnego wieczora Adam kręcił się po okolicznych zakamarkach oczekując na jedyne kobiety swojego życia, gdy zauważył koło komisariatu poruszenie. Karetka wojskowa stała na sygnale. Kogoś wynoszono do niej na noszach. Białe prześcieradło przykrywające leżącego co raz bardziej stawało się czerwone nasiąkając spływającą wciąż jeszcze krwią. Z prowadzonej rozmowy wśród szwabskich oficerów usłyszał tylko:
- Verräter! Scheißkerl!2
Już wiedział, co się stało. Teraz pozostawało tylko uciekać jak najdalej pozostawiając być może już także nieżyjące żonę i córkę.
- Popamiętacie mnie szwabskie świnie! - mruczał zziajany pod nosem rozpływając się w ciemnościach bezksiężycowej nocy.

* * *

O czwartej nad ranem mieszkańców przedmieść Bremen zbudził ryk strażackich syren. Za oknami na tle ciemnego jeszcze nieba ujrzeli wielką łunę. Niektórzy wrócili do łóżek nakrywając głowy poduszkami. Jednak część mieszkańców pozostała w oknach, niektórzy ruszyli nawet za gnającymi wozami straży. Szczególnie wśród kobiet nie była to tylko ciekawość i chęć tropienia sensacji, lecz uzasadnione obawy i strach o mężów, którzy pracowali w pobliskiej fabryce zabawek.

Na miejsce pojechał także zaalarmowany dyrektor i właściciel owej wytwórni. Bijący żar uniemożliwiał podejście na bliżej, niż 100 metrów. Strażacy zajęli się tylko zlewaniem wodą tego, co pozostało oraz osłanianiem ludzi wybiegających jeszcze z ognia. Mężczyzna, na co dzień chodzący w garniturze i krawacie, będący dla pracowników symbolem władzy i rygoru, teraz przyodziany tylko we flanelową krzywo zapiętą koszulę i wytarte spodnie, podbiegł do jednego z nich:
- Tam jeszcze nasi zostali! Nie dało się! Wszystko strawione! - usłyszał od mężczyzny z czarną twarzą i gotującym się przedramieniem prawej ręki.
Odruchowo odsunął się od makabrycznego widoku jednego ze swoich pracowników. Nawet nie umiał go rozpoznać, choć znany był z niesamowitej pamięci do osób. Skinął tylko na lekarzy, po czym stanął wpatrzony w unoszący się z dymem jego dorobek życia, jego dumę.

Po chwili przyjechały także trzy oddziały wojska. Jedni zaczęli rozstawiać namiot z czerwonym krzyżem. Drudzy odsuwali gapiów dalej od płonących budynków. Trzeci oddział pospieszył z pomocą strażakom. Nad nimi wszystkimi pieczę sprawował mężczyzna o siwych już włosach. Gdy tylko wydał polecenia, zaczął się rozglądać w poszukiwaniu właściciela zakładu.
- Gdy tylko dostaliśmy informację od razu przyjechałem! - poklepał go po ramieniu.
- Dziękuję, ojcze. Da się coś uratować jeszcze? Popatrz! Wszystko stracone!
- Nie martw się. Jakoś to będzie...
- Ale tyle strat! Tyle pieniędzy! No i co ja tym ludziom powiem? - spojrzał lamentujące kobiety stojące w tłumie, z którego coraz częściej spojrzenia zaczęły kierować się ku niemu.
- Nie myśl teraz o tym. To nie twoja wina przecież.
- Chcę tam iść!
- Stój! Nie wpuszczą cię i tak. Postaram się dowiedzieć, jaka jest sytuacja, a ty tu czekaj...

Lokalne gazety w ten dzień wyszły nieco później. Ale zamiast kolejnej rozprawki na temat rocznicy zakończenia wojny i utracie ziem na wschodzie na rzecz odrodzonego państwa polskiego, na pierwszej stornie znalazło się zdjęcie łuny ognia widzianej ze szczytu miejskiego wieżowca.

Po tygodniu straty były już podliczone. Przed nieistniejąca halą produkcyjną stanęła na szybko stworzona tablica upamiętniająca 134 ofiary ognia. Ocalali oraz rodziny, które straciły bliskie osoby składały pod nią kwiaty i wieńce. Wśród tych ludzi znaleźli się także i dyrektor zakładu wraz z ojcem.
- Adolf, ten to potrafił rozweselić każdego... - wspomnienia wśród stojących byłych pracowników odżywały. - A Otto... Nikt nie miał tylu pomysłów, co on...
- Twój wujek Gunther... Pamiętasz go, prawda? Tak go szkoda - zwrócił się do syna wojskowy. - Pracowałem z nim jeszcze w czasie wojny. „Po” odszedł ze służby. Nie radził sobie z poczuciem winy. Marny był z niego żołnierz, ale poczciwy człowiek... Pamiętam, jak pewnego razu w czasie wojny na posterunku odkryliśmy, że jeden z służących z nami pomagał więźniom. Trzeba było się go pozbyć. To właśnie on strzelił, choć chyba wtedy coś w nim się zmieniło. Właśnie wtedy zaraz po tym, jak odwiózł więźniów do Auschwitz, złożył rezygnację ze służby. Dobrze, że miał plecy, bo by mu to nie przeszło tak gładko. Dziękuję, że dałeś mu wtedy zatrudnienie. Ach, szkoda go... Ciocia Clove strasznie to przeżywa.
- Tak, wiem... Boję się, że będzie mieć teraz żal do mnie...
- Ech... Tyle tu znajomych ludzi... - wzdychał dalej siwi mężczyzna - Choćby ten, albo ten... - wskazywał.
Nagle zatrzymał się przy jednym zdjęciu:
- Tego też skądś znam... Hm...Twarz znajoma jakaś. Znasz go?
- Pracował u nas od jakiś trzech lat. Tak, tak, dokładnie trzy lata! Pamiętam jak go przyjmowałem. Też wtedy była rocznica zakończenia wojny, bo pamiętam, jak wróciłeś do domu. Dziwny był to człowiek z nieczystym akcentem. Nie wiadomo było skąd przybył, bardzo mało rozmowny, unikał ludzi. Ale przyjąłem go, bo o płacę się nie pytał, a potrzeba było wtedy nam ludzi. Szybko nauczył się pracy przy taśmie. Składał kolejki. Od tamtego czasu też zaczęły się kłopoty w firmie. Najpierw śmierć kierownika, potem przez pomyłkę zablokowali nam konta w banku. Straciliśmy wtedy kilku odbiorców, bo nie mogliśmy wywiązać się z umów. Następnie katastrofa samolotu, którym wysyłaliśmy nasze zabawki do Rosji. No i wtedy też zmarła nasza mała Milla. Tak się cieszyłeś, że będziesz miał wnuczkę. No a ostatnio te ciągłe awarie maszyn, przez które trzeba było zacząć pracować na trzecią zmianę. No i teraz tak to się skończyło! Fatum jakieś zawisło nad tą fabryką. A mogłem ją w zeszłym miesiącu sprzedać... Czemu wtedy tego nie zrobiłem?
Wojskowy w dalszym ciągu przyglądał się zdjęciu, jakby oczekiwał, że mężczyzna się nań znajdujący przemówi do niego i odpowie na pytanie, skąd się znają. Spojrzał jeszcze na znajdujący się podpis:
- Nic mi nie mówi to nazwisko... Ervin Hermann... Nic mi to nie mówi...

* * *

- Mamo! Mamo, kup mi taką kolejkę! - głośno krzyczał czteroletni chłopczyk, którzy przykleił się do wystawy jednego ze sklepów berlińskiej alei handlowej.
- Przecież niedawno kupiliśmy ci myszkę - próbowała oderwać go od szyby szczupła, wysoka dama w kapeluszu, czarnej sukni i perłowymi koralami na szyi.
- Ale ja chcę jeszcze kolejkę!
- A wtedy pewnie zapomnisz o myszy, albo kolejka powędruje za tydzień w kąt nieużywana - oporowała dalej.
- Nie! Będę się opiekował Springerem i bawił się kolejką, i sprzątał pokój, obiecuję! Mamo proszę!
Błagalne spojrzenie tych błyszczących błękitnych oczu, w których odbijała się dziecięca niewinność i wielki zapał i euforia w końcu zmiękczyły serce matki:
- No dobrze. Kupię ci. Ale jeśli za tydzień wyląduje w kącie...
- Dziękuję! Kochana jesteś, mamo! - chłopczyk rzucił się na szyję kobiety.
Po chwili wychodzili już ze sklepu, a malec trzymał w rękach wielkie pudełko, w którego skład, poza szynami i konsolą do sterowania, wchodził jeden model parowozu wraz z węglarką, dwa czerwone wagony, jakich używano do przewozu bydła oraz jeden wagon towarowy wymalowany na brązowo.

Teraz kolejka stała się głównym elementem budowanych z klocków miast o krętych, zatłoczonych uliczkach, które co jakiś czas rujnowane były przez wielkiego stwora o czarno-szarym futerku, które lśniło w świetle na ciemnogranatowy kolor, z białym brzuszkiem, krótkimi łapkami i ślicznymi oczkami osadzonymi na sympatycznej mordce. Kataklizm następował zawsze w momencie, gdy kolejka rozpoczynała swoją podróż po torach tworzących niewielki okrąg. Choć mały Kaspar nie raz próbował oswoić swojego pupilka z nową zabawką, wozić go wagonami, to jednak biedna mała mysz wciąż panicznie bała się mechanicznej zabawki, uciekając przed nią jak najdalej.

- Bawisz się? - do pokoju chłopca zajrzał jego ojciec nieco zaintrygowany panującą już tak długo ciszą.
- Tak, tak - jakoś bez przekonania odpowiedział malec sprawiając wrażenie jakby lekko przestraszonego.
Mężczyźnie nie uszedł uwadze ten szczegół w zachowaniu syna. Natychmiast spojrzał do klatki, a nie widząc w niej zwierzęcia rozejrzał się po podłodze.
- Gdzie masz tego szczura?
- Springer! - zripostował chłopiec. - Jest tu...
- Gdzie jest? - głos ojca robił się coraz bardziej poważny.
- No...
- Uciekł ci, tak?! No mówiłem, że to się tak skończy! Ile razy mam ci powtarzać, że albo się bawisz, albo zajmujesz myszą!
- Ale on jest, zaraz wyjdzie - malec miał już łzy w oczach.
- Gdzie jest?
Wzrok Kaspra skierował się w stronę łóżka. W tym momencie weszła do pokoju matka i przytuliła do siebie syna:
- Nie krzycz tak po nim. Przecież nic się nie stało.
- Tak! A ja mam potem wyciągać go z dziur. Wyjdźcie, muszę odsunąć łóżko.
Kaspar i kobieta opuścili pokój. Mały wtulił w nią swoje mokre od łez policzki.
- Nie płacz. Nic się nie stało - pocieszała go.
Wtem z pokoju dobiegł głośny krzyk:
- Psia krew!
Kobieta odsunęła chłopca i poszła zobaczyć, co się stało.
- Co ci?
- Ugryzł mnie, dziad!
- Pokaż - kobieta wzięła obejrzała zakrwawiony palec męża - nic ci nie będzie.
- Cholerny szczur!
- No widzisz, że wystraszone zwierzę, a ty podchodzisz do niego z nerwami, to co się dziwisz, że się broni.
Do pokoju wszedł i chłopiec zatroskany losem Springera. Mysz siedziała już na swoim miejscu niemniej roztrzęsiona od niego.
- Następnym razem, jak go nie będziesz umiał upilnować, to sprzedam ją i wszystkie zabawki powyrzucam! - pogroził ojciec. - Patrz! Pościel pogryziona, a tam w kącie nasrane!
- Posprzątaj teraz - poleciła mama szukając pretekstu, by móc rozdzielić mężczyznę od synka i zostawić zapłakanego malca samego w spokoju. - Choć, nie przeszkadzaj mu - zwróciła się do męża.

Chłopiec od tego momentu faktycznie był ostrożniejszy. Nigdy już nie próbował zmuszać Springera do przejażdżki pociągiem, gdyż wiedział, czym może się skończyć kolejne nie upilnowanie. Jednak temu, co miało się stać się nie dalej, jak w dwa tygodnie później, mały nie mógł zapobiec.

- Mamo, wróciłem! - oznajmił chłopiec po wejściu do domu.
- Umyj ręce i możesz iść do pokoju się pobawić, obiad będzie za godzinę.
Chłopiec wykonał polecenie, zaś matka w dalszym ciągu krzątała się w kuchni do momentu, aż myta przez nią szklanka wypadła z rąk i roztrzaskała się o podłogę na milion kawałków po tym, jak do jej uszu dobiegł przeraźliwy i dziwny pisk z pokoju syna. Gdy tam wpadła, zobaczyła Kaspara siedzącego pod ścianą z głową wtuloną w kolana zakrytą rękoma. Przybiegł także i oblany piwem ojciec, który dotąd leniwie wylegiwał się w fotelu. Zastany widok zmroził nawet krew i w jego żyłach. Na środku pokoju w zawrotnym tempie jeździła w kółko kolejka ciągnąc za sobą kawałek jakby szmatki, którą zakreślała wzdłuż torów czerwone kółka. Na wpół obdarta ze skóry mysz leżała tuż obok w kałuży krwi.
- Jak to gówno wyłączyć?! - wściekał się mężczyzna trzymając w ręku kręcąc na wszystkie strony konsolą do sterowania kolejką.
Ta zupełnie nie reagowała żyjąc jakby swoim życiem. W końcu cisnął w nią trzymanym urządzeniem powodując jej wykolejenie. Koła wagonów kręciły się dalej siłą rozpędu cichutko przy tym piszcząc. Matka wzięła dziecko na ręce i wyniosła z pokoju, cały czas próbując je uspokoić. Ojciec zajął się zwłokami zwierzęcia. Z trudem wyszarpał kawałek skóry, który wkręcił się w koło lokomotywy. Ta była gorąca tak bardzo, że z trudem był w stanie ją utrzymać w rękach.

Wieczorem chłopiec cały czas siedział skulony nic się nie odzywając. Matka trwała przy nim głaszcząc go i pocieszając.
- Słuchaj, posprzątałem zabawki. Umyjesz tą podłogę teraz? - zwrócił się do swojej małżonki mężczyzna.
- Już idę.
W pomieszczeniu, w którym wydarzyła się tragedia, panowała bardzo dziwna atmosfera. Powietrze wydawało się ciężkie do tego stopnia, że trudno było oddychać, pomimo otwartego okna. Wszystkie zabawki były poodkładane na półki poza lokomotywą, która leżała na podłodze. Kobieta podniosła ją i odstawiła na miejsce, po czym wzięła mokrą szmatę i przyklęknęła. Jednak zmycie wielkiego, czerwonego okręgu na środku podłogi nie okazało się wcale zadaniem prostym. Gdy dotarła ponownie do wyschniętego już miejsca, w którym zaczęła mycie, stwierdziła, że plama jak była, tak pozostała. Zaczęła więc ponownie szorować. Jednak kawałek dalej tam, gdzie woda zaczęła dosychać, ślad się odradzał. Przerwała i obserwowała teraz jak wraz z wysychaniem wody jakby samoistnie odmalowuje się cały ten krwisty, złowieszczy okrąg. Wyszła z pokoju niepewnym krokiem zamykając drzwi za sobą.

Ani obiad, ani kolacja nikomu nie wchodziła do ust tego popołudnia. Mały Kaspar nie tknął ani trochę, lecz siedział nieruchomo w milczeniu przed talerzem.
- Choć, idziemy spać! Położysz się dziś z nami - rzekła do syna mama.
Ten bez słowa poszedł za nią do łóżka. Jednakże nie zasypiał. Wreszcie to ona dotąd czuwająca twardo zasnęła zmęczona przeżyciami kończącego się dnia. Około godziny pierwszej w nocy zbudziło ją dziwne stukanie dobiegające zza ściany, gdzie znajdował się pokój jej syna. Gdy podniosła powieki zobaczyła tuż przed sobą wielkie, czarne źrenice oczu chłopca wpatrzone głęboko wprost w nią. Odruchowo odskoczyła w pierwszym momencie ze strachem.
- Czemu nie śpisz? Śpij, jesteśmy tu przy tobie z tatą razem.
Chłopiec nic nie odpowiedział, lecz cały czas nieporuszenie wpatrywał się w jeden punkt. Stukanie ustało.

Kolejny dzień, wbrew oczekiwaniom, nie przyniósł zmian w zachowaniu chłopca. Niepokój rodziców narastał coraz bardziej. Nie bawił się zabawkami, nie jadł i nie wyrzekł choćby jednego słowa. Przez cały czas siedział na fotelu patrząc przed siebie, a jeśli już zmieniał swoje miejsce przebywania, poruszał się niczym lunatyk podczas swojej nocnej przechadzki. Twarz jego była coraz bardziej blada, a siły wyraźnie go opuszczały. Próby wmuszenia choć odrobiny jedzenia okazywały się bezsilne.

Także i scenariusz nocy się powtórzył - zbudzona hałasami matka pierwsze co zobaczyła, to otwarte powieki syna. W tych oczach malowało się coś dziwnego, jakby chłopiec został pozbawiony swej duszy.

Z samego rana rodzice pojechali z małym Kasparem do psychologa. Ten, widząc jego stan, natychmiast podjął decyzję o hospitalizacji. Stwierdził, że tak głęboki szok nie minie od razu, a chłopakowi groziła śmierć przez zagłodzenie. W pierwszej kolejności trzeba było mu podać kroplówkę z odżywką, leczeniem umysłu można było się zająć później:
- Słyszałem o takich przypadkach, ale nigdy osobiście nie maiłem z nikim taki do czynienia - troskał się psycholog patrząc na leżące dziecko, które bardziej przypominało dużą lalkę.
- Czy...
- Nie wiem - odpowiedział, uprzedzając pytanie. - Może tydzień, może miesiąc...
Matka chłopaka rozpłakała się.

Po dwóch tygodniach oboje rodziców wyprowadzili się i zamieszkali bliżej szpitala. Spędzali przy nim całe dnie, lecz nic się nie zmieniało, mimo usilnych starań nie tylko ich samych, ale i całego personelu szpitala.

W miesiąc później jakakolwiek iskra nadziei zgasłą wraz z życiem ich jedynaka. Próbowali sobie poukładać wydarzenia, które nie tak dawno jeszcze miały miejsce, lecz nie potrafili wytłumaczyć tego, co się wydarzyło. Postanowili oddać wszystkie zabawki chłopca jakiejś organizacji charytatywnej. Sami zaś opuścili Berlin szukając miejsca, w którym mogliby zacząć wszystko na nowo.

* * *

- Przepraszam, proszę tu nie wchodzić! - zagrodził drogę jeden z licznie zgromadzonych policjantów tworzących kordon dookoła budynku.
- Ale dlaczego? Co się stało. Ja przyszłam odprowadzić córkę do tego przedszkola.
- To pani córka jest zdrowa? - spojrzał pełen zaskoczenia na dziecko.
- Tak - odpowiedziała równie pełni zaskoczona matka. - To znaczy już zdrowa, ostatnie dwa tygodnie leżała w łóżku, a dziś pierwszy raz po chorobie prowadzę ją do przedszkola. A skąd pan wie? Dlaczego pan pyta?
- Pani nie wie, co się stało, prawda?
- Nie.
- Dziś przedszkole będzie nie czynne. I w tym tygodniu chyba w ogóle nie. Proszę udać się na Blumenstraße, może tam przyjmą pani córkę.
Kobieta odsunęła się, spoglądając jeszcze w stronę budynku, z którego wychodziło kilka osób ubranych w kombinezony ochronne.
- Klątwa! To czary! - zaczęła zwracać się do niej jakaś stara kobieta o pomarszczonej twarzy romskiego pochodzenia.
- Idź stąd, czarownico, bzdur ludziom nie opowiadaj! - ktoś inny odezwał się z tłumu gapiów.
- Ja wam mówię, to nawiedzone miejsce!
- Co się stało z dziećmi, które tu chodziły? - zapytała się zagubiona matka, której córka zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się wokół dzieje.
- Zabrali wszystkie do szpitala. Podobno jakieś zatrucie chemiczne - odparł ten sam męski głos.
- Szatan je woła do siebie - dalej siwa kobieta ciągnęła swoje.
- Zamknij się cyganko! Idź się leczyć lepiej! - wzburzyła się jakaś młoda kobieta.

Do śledztwa w sprawie zatrucia, do jakiego doszło na terenie przedszkola została przydzielona para policjantów: Gottlieb był to starszy i obyty z fachem mężczyzna, który nie jedno już w swojej służbie widział i niejedną zagadkę rozwiązał. Za pomocnika miał młodego i niedoświadczonego Felixa, któremu jednak nie brakowało ambicji oraz zapału do pracy.
- To duża sprawa, musimy się rozdzielić. Zajmij się zebranymi rzeczami. Dopilnuj, aby przewieźli wszystko na komendę i zajęli się badaniami. Potem zacznij przesłuchiwać świadków. Ja pojadę do szpitala i zorientuję się, czy lekarze już coś ustalili - rozkazał młodemu.
- Tak jest! Zajmę się wszystkim! - ochoczo odpowiedział.
Było to dla młodego policjanta pierwsze tak poważne samodzielne zadanie. Fakt powierzonej mu odpowiedzialności napawał go o dumą; czuł się teraz kimś ważnym.

W szpitalu panował totalny zamęt. Wszystkie dzieci, które tu trafiły a uczęszczały do tego samego feralnego przedszkola trafiły na osobny oddział, specjalnie na szybko stworzony i poddany kwarantannie. W reszcie śledczemu udało dostrzec przez przeszklone drzwi lekarza i przywołać go do siebie. Na migi zapytał się, czy może wejść. Ten polecił mu chwilę poczekać. Wyszedł przebrany w świeże ubranie lecz z pozostawioną maseczką na twarzy.
- Witam! Wiadomo już coś?
- Niestety. Myślałem, że wy nam coś dacie. Wasze laboratorium bada próbki z miejsca?
- Mieli zebrać wszystko i przebadać. Na razie jeszcze nic nie mieli. A jak wasza sytuacja tutaj?
- Czworo spośród pięćdziesięciorga ośmiorga dzieci nie żyje. Praktycznie wszystkie są w ciężkim stanie. Żadne z nich nie jest przytomne. Mają silnie zaczerwienione twarze, jakby doznały poparzenia chemicznego. Ale nie znaleźliśmy żadnej substancji. Ponadto wysoka gorączka i brak przytomności. Na chwilę przed śmiercią dostają jedynie silnego ataku epileptycznego. Opiekunka czuje się najlepiej i jest przytomna, ale opowiada jakieś niestworzone historie. Naprawdę z czymś takim pierwszy raz się w mojej karierze spotykam. Obdzwoniłem już inne szpitale, ale też nikt nic nie umie powiedzieć.
- Mógłbym z nią porozmawiać.
- Wykluczone! Nie mamy nawet pojęcia, czy ta choroba jest zaraźliwa i jak ewentualnie może się przenosić. Poza tym wątpię, aby cokolwiek sensownego przekazała. Wygląda na to, że w chwili zdarzenia miała silne halucynacje. Albo doszło do amnezji i urojenia jakiś wspomnień, które nie miały miejsca. Nie umiem inaczej wytłumaczyć tego, co mówi. Przepraszam, ale muszę wracać. Widział pan, co się tu dzieje.
- Rozumiem. Gdyby się coś zmieniło, proszę mnie poinformować.
- W porządku. Proszę też uważać na siebie i w miarę możliwości unikać bliskich kontaktów z innymi. Pan też mógł zostać skażony. Do widzenia!
- Do widzenia!

Ze szpitala Gottleib wrócił na komendę w nadziei, że może tutaj sprawa ruszyła z miejsca:
- I co młody? - zapytał swojego partnera.
- Zero, nikt nic nie wie. Te przesłuchania to strata czasu.
- A jak ślady? Coś jest?
- No właśnie, może się pan pobawi ze mną? Mamy tu cały pułk żołnierzyków, dwie brygady opancerzone, dwa helikoptery, jedną kolejkę na baterie, tuzin lalek, trzy wózki i masę klocków. Dwa tygodnie temu podarowano temu przedszkolu zabawki, więc jest w czym przebierać - uśmiechnął się mężczyzna, po czym zapytał - a jak tam w szpitalu?
- Też zero. Badali te zabawki?
- Jeszcze nie wszystkie, ale jak dotąd nic nie znaleźli. Żadnych niebezpiecznych substancji chemicznych, poza resztkami śliny i włosami, nie było też żadnych substancji organicznych na nich, radioaktywność też zerowa, co z resztą pewnie by od razu w przedszkolu wyszło na jaw. Ustaliłem też producentów prawie wszystkich zabawek - nigdzie, gdzie zostały sprzedane nie odnotowano żadnych podobnych przypadków.
- Co znaczy „prawie”? - drobne, acz istotne słowo nie umknęło uwadze czujnemu doświadczonemu śledczemu.
- Jest jedna kolejka pochodząca z fabryki zabawek w Bremen, która już nie istnieje. Kilka lat temu był tam pożar i spłonęła cała ich dokumentacja. Ciężko będzie ustalić, dokąd poszły zabawki od nich.
- Dobrze się spisałeś - pochwalił Gottlieb.

W tym momencie do pokoju, gdzie przebywali obaj mężczyźni wtargnęła kobieta obwieszona koralami, w czarnej peruce, spod której wystawały gdzieniegdzie siwe włosy.
- Mówiłem, żeby poczekała, ale twierdziła, że ma ważne informacje odnośnie tego przedszkola i nie może czekać - tłumaczył się stojący za nią policjant.
- W porządku - Gottlieb wskazał koledze, że może odejść. - Słuchamy, co nam ma pani do powiedzenia?
- To przeklęte miejsce, to przedszkole! Tam złe moce są!
- Tak, tak, a coś jeszcze?
- No przecież mówię! Uważajcie! To dwa tygodnie temu się zaczęło. Od razu to wyczułam.
- Ale co pani wyczuła?
- Zło! Nienawiść! Zła aura!
- Dobrze, dziękujemy pani bardzo za pomoc. Kolega odprowadzi panią do wyjścia.
- Strzeżcie się! To może znów zaatakować! - dodała jeszcze na odchodne.
- Dziękujemy. Będziemy uważać. Żegnam!
Młody spojrzał na swojego kolegę.
- Eh... - westchnął tamten - Normalka. Takich świrów będzie więcej. Im głośniejsza sprawa, tym więcej takich.
- Tylko wiesz, to, co mówiła...
- Nie przejmuj się tym. Wariatka plotła głupoty.
- Sam już nie wiem... Wiesz, tam na miejscu... Ktoś mówił coś podobnego...
- No masz! Bajkę ktoś wymyślił, a teraz zabawa w głuchy telefon. Ktoś coś doda, podkoloryzuje i zaraz będzie, że UFO tam wylądowało.
- Ale przyznam ci się, że przeszły mnie ciarki po plecach...
- Oj, głupi, uwierzył - zaśmiał się starszy mężczyzna. - Weź zajmij się pisaniem protokołów, a nie myśleniem o bzdurach.
Faktycznie, pracy było dużo. O powrocie na noc do domu nawet nie było co marzyć. Przed oboma mężczyznami czekała cała noc wypełniania papierków i próba docieknięcia, co się stało z tymi biednymi dziećmi.

W całym komisariacie zostali już tylko oni dwaj obstawieni stosem makulatury i resztkami z jedzenia. Zbliżała się godzina pierwsza w nocy.
- Idę zrobić sobie kawy. Chcesz też młody?
- Tak, chętnie. Oczy mi się już kleją.
Felix wciąż przeglądał stosy kartek ze zeznaniami próbując ułożyć z tych wszystkich opowiadań jakąś logiczną całość, czy choćby znaleźć sensowny punkt zaczepienia. Po głowie jednak wciąż krążyły mu złowieszcze słowa starej cyganki. Wtem usłyszał biegnące skądś dziwne równomierne stukanie.
- Gottlieb, to pan?
Odpowiadało mu tylko wciąż owy miarowy hałas. Wstał i poszedł ciemnym korytarzem w jego kierunku. Dochodził z magazynu, w którym przetrzymywano wszystkie zebrane z przedszkola rzeczy.
- Gottlieb, jest tu pan?
Ponownie nie dostał odpowiedzi. Zaczął szukać po kieszeni klucza do drzwi, skąd dochodzący hałas był coraz wyraźniejszy. Drżącymi dłońmi wkładał klucz do zamka nie wiedząc, czego może się spodziewać w ciemnym pomieszczeniu. Aż skoczył jak parzony uderzając się przy tym nadgarstkiem o klamkę, gdy zadzwonił dzwonek telefonu. Odwrócił się i zaczął wracać do gabinetu. W przejściu wpadł na partnera:
- Gdzie ty się Młody szwendasz? Jedziemy, dzwonili ze szpitala. Coś się dzieje.
- Poszedłem szukać pana, bo...
- Na fajce byłem.
- Momencik. Cii... - zatrzymali się na moment, a Felix nasłuchiwał uważnie.
- Co jest? Nie mamy czasu, jedziemy - pogonił go kolega.

Gdy przybyli na miejsce zastukali w drzwi. Lekarz otworzył im i podał maseczki?
- To można już wejść?
- W zasadzie to nie wiem, ale nikt z personelu tu pracującego nie uległ zarażeniu, a gdyby okres inkubacji trwał dłużej, to pewnie byłyby teraz już inne przypadki w innych miejscach, a żaden ze szpitali nie meldował o tym.
- Czyli wiecie już coś więcej?
- W zasadzie to nie.
- Więc po co nas pan wołał?
- Chodźcie, panowie! Musicie sami to zobaczyć!
Udali się w stronę pokoju pielęgniarek, skąd było widać doskonale wszystkie sale. Tam oparta o stół siedziała blada jak trup i roztrzęsiona pielęgniarka.
- Są przytomne - spostrzegł Felix.
- No właśnie... Niby mają otwarte, ale nie reagują na żadne bodźce.
- A... - wskazał starszy z funkcjonariuszy na kobietę w fartuchu - Coś się stało?
- No właśnie... Już samo to, że wszystkie dzieci otworzyły oczy jest co najmniej dziwne. A pani Sophie ma panom coś jeszcze ciekawszego do powiedzenia - oświadczył, i położył rękę na ramieniu pielęgniarki.
Młoda kobieta uniosła głowę. Prawe oko miała mocno opuchnięte. Gałki świeciły się w bladym nocnym oświetleniu.
- Bo ja chodziłam wśród łóżek i przeglądałam karty - zaczęła opowiadać drżącym głosem - i odczytywałam coś z jednej, a jak odłożyłam tą kartę, to wszystkie dzieci miały otwarte oczy i patrzyły się wprost na mnie. Wystraszyłam się chciałam uciec, a potem nie pamiętam już co się stało...
- Znalazłem ją nieprzytomną na podłodze - kontynuował opowiadanie lekarz. Chyba po prostu potknęła się, uderzyła i straciła przytomność.
- Moment, moment... - zafrasował się starszy mężczyzna - wszystkie w tej samej chwili otworzyły oczy?
Spojrzenie lekarza było wszystko mówiącą odpowiedzią. Rzeczywistość, która przeczyła logice, przelatujące przez głowę mistyczne myśli, które brały górę nad rozumem.
- A ta przedszkolanka?
- No właśnie... Jak przyszedłem, to już nie żyła. Do ostatnich chwil powtarzała ciągle to samo. Straszyła ludzi, powoli nikt nie chciał pracować tutaj na nocnych zmianach.
- Niech pan nam powie, co mówiła. To może naprawdę okazać się istotne.
- Mam lepszy pomysł. Nagrałem to wszystko na taśmę. Dam wam ją.

Para policjantów wróciła na komisariat. Ciekawość spowodowała, że przeszła im całkowicie senność. Założyli wielką szpulę taśmy do magnetofonu i rozpoczęli odtwarzanie. Na początku były jakieś medyczne wywody lekarza. Następnie zapanowała chwila ciszy i zabrzmiał głos kobiety: „Kara Boska na nas spadła! To te zabawki! Klątwa ciąży nad nimi! Niech je spalą wszystkie! Przekaże pan to? Niech spalą! Zło wcielone! Coś zaczęło wszystkich zewsząd atakować, strzelać, pryskać po twarzach dzieci. Złe moce to są! Szatan!”. Potem na nagraniu trwała cisza. Z głośników płynął tylko szum i równomierne ciche stukanie.
- Już to chyba gdzieś słyszeliśmy - powiedział Gottlieb z uśmiechem do młodszego kolegi. - Nic tu nie ma, idę po tą naszą zapomnianą kawę.
- Dobra, ale ja odsłucham to jeszcze raz. Może coś znajdę jednak.
- Szkoda twojego czasu - mężczyzna machnął ręką i wyszedł z pokoju.
Młody w tym czasie przewinął taśmę do początku i ponowił odtwarzanie. Wsłuchiwał się bardzo uważnie, jakby oczekiwał, że gdzieś tam kryje się rozwiązanie ich sprawy. Gdy głos kobiety ustał, przewinął taśmę i znów odsłuchiwał od nieco dalszego miejsca, potem jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu zaczął coś dostrzegać w owej ciszy zarejestrowanej po skończonej wypowiedzi. Podkręcił głośność do samego końca. Zarejestrowane stukanie stało się wyraźniejsze. Coś zaczął rozpoznawać w tym dźwięku. W głowie zaczął szukać skojarzeń. W końcu przypomniał sobie:
- Szefie?! Niech pan przyjdzie! Halo?
Postanowił pobiec po swojego partnera by pokazać mu to, co usłyszał w tle tego nagrania. Dojrzał, że mężczyzna leży u progu drzwi do magazynu. Szybko tam podbiegł.
- Halo? Nic panu nie jest?
Nachylił się nad nieprzytomnym mężczyzną. Coś wyczuł jednak w tej chwili niepokojącego. Uniósł wzrok w stronę ciemnego pomieszczenia. Znajdujące się tam zabawki nie leżały w pudłach, lecz zwrócone były wprost na niego. Głowy żołnierzy, lufy czołgów, rakietnice, lalki - wszystko stało nieruchomo w milczeniu niczym pluton wojskowy szykujący się do ataku. Po całym komisariacie niósł się jedynie miarowy stukot pochodzący z odtwarzanego nagrania. Przerażony zaczął uciekać.

Pogrzeb Gottlieba odprawiono z honorami. Wszyscy żałowali tego, że nie doczekał się swojej zasłużonej emerytury, na którą miał przejść już za dwa lata. Krążyły też najróżniejsze historie dotyczące zniknięcia jego partnera. Nikt jednak nie potrafił powiedzieć, co się z nim stało. Nikt także nie wiedział, co stało się tamtej nocy.

Sprawę przydzielono komuś innemu, lecz po miesiącu ją zamknięto z braku jakichkolwiek nowych śladów. Górę zabawek wyprzedano na zorganizowanej aukcji, z której dochód poznaczono na szpital, w którym przebywały dzieci. Te, które ocalały, powróciły do zdrowia, lecz żadne z nich nie pamiętało, co się wydarzyło, ani co się przez ten miesiąc działo. Zachowywały się tak, jakby cały ten czas zupełnie dla nich nie istniał. Cała sprawa powoli przestawała być tematem numer jeden w regionie. Wszystko wróciło do starego porządku. Tylko Felix nigdy już więcej nie pojawił się, ani nawet nie dał znaku życia.

* * *

- Mamo, mamo! Tatuś wrócił! - krzyczała mała Nathalie i po chwili rzuciła się ojcu na szyję.
- Cześć córeczko! Cześć Matthias! Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Mam tu coś dla ciebie - powiedział, wyręczając chłopcu duże pudło zapakowane w kolorowy papier i złotą wstążkę.
Chłopcu aż zabłyszczały oczy.
- Co się mówi? - przypomniała mu mama.
- Dziękuję, tatko! - powiedział i ucałował ojca.
- Nathalie, dla ciebie też coś mam - powiedział do dziewczynki, która nieco z zazdrością do tej pory patrzyła na urodzinowy prezent starszego brata.
- I jak tam było w Berlinie, kochanie? - przywitała się i żona ze zmęczonym długą podróżą mężem.
- Udało mi się wszystko pozałatwiać. Myślę, że jeszcze w tym roku się przeprowadzimy.
- To wspaniale!

Wkrótce na stole pojawił się mały tort, a rozpakowany już prezent mógł na chwilę powędrować na bok. Wszyscy domownicy zaczęli śpiewać urodzinową piosenkę chłopcu, który już nabierał co chwilę powietrza przygotowując się na zdmuchnięcie świeczek.
- Teraz musisz pomyśleć życzenie i zdmuchnij świeczki! - przypomniała matka.
- Chciałbym... Chciałbym... - jego oczy wpatrzone były w sufit.
- Ej! Mała, nie dmuchaj mi! - odpędził ręką swoją trzyletnią siostrzyczkę.
- Nathalie, nie wolno przeszkadzać bratu! Dziś jego urodziny - pouczył ojciec.
- Już mam! - wykrzyknął Matthias i dmuchnął z całej siły w kierunku siedmiu palących się świeczek.
Razem z matką zaczęli rozcinać tort i rozdzielać go pomiędzy pozostałych. Po chwili zapytał, spoglądając na otrzymany od ojca podarek:
- Tato, pobawimy się później razem?
- Matthias, daj ojcu odpocząć.
- Tak, oczywiście - zripostował jednak mężczyzna.

Wkrótce już pudełko zostało otwarte, a jego cała zawartość znalazła się na podłodze, która stała się wielkim placem budowy linii kolejowej.

Wieczorem rodzice śpiących już dzieci zaczęli rozmowę:
- Wiesz, Kotku, że musimy teraz oszczędzać, żeby zrealizować tą przeprowadzkę i jakoś zacząć tam życie. Nie będzie łatwo. A ty kupujesz dzieciom takie prezenty...
- Oj, wiem, wiem, moja kochana Myszko. Nie martw się, wcale dużo nie wydałem. Była organizowana jakaś aukcja, a ludzie wcale nie byli szczególnie zainteresowani, więc udało mi się prawie darmo nabyć te zabawki. Widziałaś z resztą, że Matthias śpi z lokomotywą?
- Tak, widziałam - uśmiechnęła się kobieta.
- Zobaczysz, wszystko się ułoży. Najważniejsze, że jesteśmy razem. Choć tu moja Myszeńko.
Kobieta wtuliła się jeszcze bardziej w ramiona męża.
- Kocham cię, mój Kocie słodki. Stęskniłam się za tobą.
- Ja za tobą też, Malutka!
I oboje zaczęli się tulić tak mocno, jakby chcieli zrekompensować sobie cały okres tej rozłąki. Następnie ona zaczęła wodzić delikatnymi palcami po jego plecach, by po chwili wymasować obolałe i spięte wskutek trudów podróży mięśnie. On nie pozostawał jej dłużny i także ciepłą dłonią zaczął rozmasowywać brzuch jednocześnie delikatnie muskając wargami najpierw jej policzek, potem nos, wargi by następnie zejść do szyi. Palce rąk co jakiś czas łaskotały uda kobiety zalotnie dokuczając jej. Cały czas przy tym powtarzał jej, jak bardzo ją kocha, jak mu jej brakowało przez ten czas, jak bardzo tęsknił i myślał o niej, że jest dla niego najśliczniejszą i jedyną kobietą na świecie o gładziutkiej i przyjemniej w dotyku skórze i miłych włosach, w które tak lubił się wtulać. Wreszcie oparł zmęczoną głowę o piersi kobiety wsłuchując się w szybkie bicie jej serduszka, by wykończony przebytymi niedawno kilometrami móc zasnąć jak najbliżej niej.

Ta noc minęła spokojnie, a kolejny dzień wreszcie mógł zostać w pełni wykorzystany przez ojca na zabawy ze swoimi pociechami.
- Popatrz, tato, jaki tunel zbudowałem!
- No to puść teraz kolejkę wolno i zobaczymy, czy przejedzie.
Chłopiec przekręcił pokrętło na konsoli i kolejka ruszyła po torach ułożonych w okrąg. Tuż przed klockowym tunelem zatrzymała się na moment samoistnie.
- Nie chciała wjechać - uśmiechnął się malec.
- Światła musiała zapalić pewnie - wysnuł domysł ojciec i w tym momencie przyszedł mu do głowy pomysł. - Może baterie już są słabe. Chcesz, to zrobimy tak, żeby można było podłączyć ją do prądu i zrobimy na lokomotywie światełko.
- Tak pewnie!
Ojciec zabrał więc lokomotywę oraz konsolę i wziął się za „usprawnienia”.
- Światło ma być tak z przodu, czy przy kominie? - zapytał po jakiejś chwili.
- Pokaż, jak?
- Tu, albo tu - zademonstrował opcje.
- No pociągi maja przy kominie, prawda? Ale zrób tak w środku, ładniej będzie.

Wkrótce pociąg pędził już po torach zasilany nie z baterii, lecz z gniazdka sieciowego oświetlając sobie drogę jasnym światłem żaróweczki. Teraz zabawy w nocy przy zgaszonym świetle nabrały niebywałej wartości stając się bardziej ekscytującymi. Nawet troszkę bojącej się ciemności Nathalii bardzo się to spodobało.

Jednak w niedługo potem z dziewczynką coś niepokojącego zaczęło się dziać. Stawała się coraz mniej roześmiana, wyraźnie zaczynała się czegoś bać, nie była już tak chętna do zabawy, jak wcześniej, lecz większość czasu spędzała przy rodzicach. Raz przybiegła do mamy z płaczem z twarzą wymazaną czymś mokrym:
- Co się stało córeczko?
- Lalka mnie opluła!
- No co ty opowiadasz? Jak mogła cię opluć? Pewnie twój brat ci dokucza, tak? No powiedz, nie bój się przecież.
- Nie, to lalka! - upierała się dziewczynka.

Innym znów razem twierdziła, że w ich pokoju są duchy.
- Porozmawiam z Matthiasem, tak? - matka głaskała ją po głowie, po czym stanowczo zawołała - Matthias, chodź no tu natychmiast! Co siostrze robisz?
- To nie ja! Naprawdę! - zaklinał się chłopak. - Chodź sama zobacz, tam straszy!
- Oj, przestań wreszcie takie bzdury wygadywać! Bajek naopowiadałeś siostrze i teraz się boi.
Chłopak się rozpłakał:
- Ale ja mówię prawdę! Ty mnie nie kochasz! - rzucił ostatecznie rozłoszczony i rozgoryczony brakiem zaufania do niego.

Matkę po kilku takich zdarzeniach i pojawiającej się bezsenności u dzieci faktycznie zaczęły wypełniać obawy. Gdy dzieci wyszły na dwór, poszła do ich pokoju i zaczęła rozglądać się dookoła, nasłuchiwać, lecz nic szczególnego nie zwróciło jej uwagi. Panowała cisza i bezruch. Część zabawek stała byle jak położonych na półkach, reszta leżała na podłodze po nieskończonej niedawno zabawie. Zaczęła więc sprzątać pokój. Odstawiła rozrzucone samochody na miejsce, lalki włożyła do wózka. Przy okazji udało jej się znaleźć swoje lusterko, którego szukała od rana. Wzięła je i zaczęła się w nim przeglądać poprawiając fryzurę i wyszukując pojawiających się zmarszczek. Nagle w odbiciu za swoimi plecami zobaczyła stojący cały zastęp lalek, które przecież przed chwilą sama położyła. Lusterko spadło na podłogę pękając na kilka kawałków. Pod nogą nagle znalazła się kolejka, której wcześniej nie było mało nie doprowadzając do przewrócenia się kobiety na rozbite szkło. Lecz gdy się odwróciła wszystko wyglądało tak, jak ułożyła sama. Wystraszona jednak wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi.

O całym zdarzeniu opowiedziała mężowi. Ten potraktował ją jak najbardziej poważnie. Postanowił też i sam sprawdzić, co dzieje się w pokoju dzieci. Gdy wszedł, nic szczególnego się nie działo. Bacznie jednak lustrował każdy jeden zakamarek pokoju czując w powietrzu coś niepokojącego. Po kilkunastu minutach wreszcie postanowił wyjść. Podniósł tylko leżącą na podłodze lokomotywę, by odstawić ją na półkę, lecz zaraz upuścił ją. Była gorąca, mimo że od kilku godzin nikt się nią nie bawił. Wziął jednak do ręki jeszcze raz przygotowany już na gorąco. Lecz tym razem była zupełnie chłodna.

Następnego dnia do mieszkania zawitał ksiądz-egzorcysta, któremu rodzice opowiedzieli wszystko to, co się dzieje. Stwierdził, że to może być oznaką istnienia szatana, lecz musi wcześniej sam ocenić cała sytuację. Wszedł do pokoju dzieci zabraniając iść za nim. Zamknął drzwi. Wkrótce zaczęły dobiegać zza nich dziwne odgłosy: krzyki jakby torturowanych ludzi, piski, których żaden człowiek nie byłby w stanie z siebie wydobyć i towarzyszące temu równomierne i miarowe stukanie. Po 15 minutach duchowny wyszedł z pokoju z poszarpaną sutanną oraz pociętą do krwi i zaplutą twarzą:
- Ja tu więcej nie wrócę! Uciekajcie też lepiej - zasapanym i łamiącym się głosem powiedział i wybiegł z mieszkania.
Taki widok mało nie przyprawił o zawał serca.
- Dzieci, jedziemy! Szybko, zbierać się! - rozkazała przerażona matka zakładając w pospiechu buty na nogi.
- Ja tylko muszę wziąć mój kocyk! - powiedziała dziewczynka i weszła do swojego pokoju.
- Nie! Nie wchodź tam! - wrzasnęła, lecz nie zdoławszy jej powstrzymać pobiegła za nią.
Zastany widok był nie do pojęcia. Na środku pokoju w szaleńczym tempie jeździł pociąg, choć nie był podłączony do prądu. Stojące na półkach czołgi i rakietnice zaczęły strzelać w dziewczynkę bliżej nieokreślonymi pociskami. Lalki patrzyły wielkimi oczyma i pluły także wprost na intruza. Niósł się przy tym po całym pokoju zwierzęcy ryk i szyderczy śmiech. Kobieta chwycił znieruchomiałą z przerażenia dziewczynkę w pasie, lecz w tym czasie zaczęły przewracać się na nie półki, na których stały zabawki, śmiertelnie przygniatając je obie. W tym momencie rozległ się okrzyk w polskim języku: „Popamiętacie mnie szwabskie świnie!” i nagle wszystko ucichło i zastygło w bezruchu. Mężczyzna bezskutecznie próbował dostać się do swoich kobiet. Nie miał na tyle siły, by odrzucić na bok ciężkie półki z dębowego drzewa. Kaleczył się tylko o potłuczone szkło, choć wciąż nie ustawał w szaleńczej walce z ciężarem. Szok, w jakim się znajdował, spowodował, że nie czuł żadnego bólu, nie czuł upływającej strumieniami krwi ze swoich rąk. Po kilkunastu minutach w ciszy osunął się do czerwonej kałuży, jaka powstała pod nim. Co stało się z chłopcem, nie wiadomo.

Po tygodniu ktoś zaniepokojony dziwnym zapachem panującym wokół feralnego mieszkania powiadomił wreszcie policję. To, co zobaczyli przybyli na miejsce funkcjonariusze zmroziło ich krew. Wszędzie unosił się już okropny fetor, ciała zaczęły się już rozkładać przywabiając dużą liczbę much. Wkrótce przybyła na miejsce ekipa kryminalistyczna i lekarze. Po kilku godzinach wreszcie zaczęto wynosić ciała. Dwóch śledczych rozmawiało ze sobą próbując dojść do tego, co mogło się stać:
- To musiał być nieszczęśliwy wypadek. Nie widzę innego wytłumaczenia.
W tym czasie wśród tłumu gapiów odezwał się ochrypnięty kobiecy głos:
- To przeklęte miejsce! Trzymajcie się lepiej z daleka!
Policjanci spojrzeli w kierunku, skąd płynął głos. Lecz nie dostrzegli nikogo, kto by pasował do usłyszanego brzmienia. Ludzie zachowywali się tak, jakby nic nie słyszeli. Spojrzeli po sobie nieco przerażonym spojrzeniem, lecz nic nie powiedzieli.

* * *

- Panie dyrektorze, wyprzedaliśmy dziś już wszystkie zabawki z tego ocalałego magazynu - zakomunikował jeden z pracowników, którzy przeżył pożar bremeńskiej fabryki zabawek. Chce pan teraz dokumentację?
- A na co mi ona? Spalcie te papiery! - krzyknął i cisnął kartonowe pudło pełne księgowych zapisków.
Pracownik pozbierał wszystkie kartki, które rozsypały się po pomieszczeniu budynku, w którym znajdowało się biuro. Zaczął układać je we właściwym porządku, po czym zabrał wszystko i wyszedł. Właściciel byłej już fabryki cały czas siedział na fotelu błądząc gdzieś daleko myślami. Ów pracownik ponownie wpadł do niego po dwóch godzinach:
- Panie dyrektorze, udało się!
- Co takiego? - zapytał znużonym głosem.
- Ten plan podwojenia zysków w ciągu trzech lat - mówił pełen entuzjazmu mężczyzna wciąż pozostający wierny i oddany swojej pracy, mimo że fabryka już nie istniała. - Ta kolejka elektryczna to był największy hit! To ona przyniosła najwięcej zysku ze sprzedaży. A wie pan, panie dyrektorze, że tą, którą ostatnią sprzedaliśmy była stutysięcznym sprzedanym przez nas egzemplarzem?
- A co to ma za znaczenie? - retorycznie zapytał pełen obojętności ten, dla którego kiedyś fabryka i jej rozwój były całym życiem.

KONIEC
Opole, 18.05.2007 r.


1Niem.: „Ręce do góry! Wychodzić!”
2Niem.: „Zdrajca! Świnia!”

Informacje o tekście
Data dodania:19 maja 2007 18:20
Tekst czytano:1 211 razy
0,20/dzień
Ocena tekstu:
5,00 (6 oceniających)
(Kliknij właściwą gwiazdkę, by oddać głos)

Wróć

Komentarze (0)


Ładowanie komentarzy... Trwa ładowanie komentarzy...

Uwaga! Wszystkie teksty na tej stronie są mojego autorstwa i objęte są prawami autorskimi! Kopiowanie, publikowanie lub cytowanie w całości bez wiedzy autora - ZABRONIONE! Dowiedz się więcej o prawach autorskich

Strona istnieje od 25.01.2001
Ta strona używa plików Cookie.
Korzystając z niej wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych a zakresie podanym w Polityce Prywatności.
 
archive To tylko kopia strony wykonana przez robota internetowego! Aby wyświetlić aktualną zawartość przejdź do strony.

Optymalizowane dla przeglądarki Firefox
© Copyright 2001-2024 Dawid Najgiebauer. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Ostatnia aktualizacja podstrony: 6.08.2023 19:26
Wszystkie czasy dla strefy czasowej: Europe/Warsaw