OPOWIADANIA I WIERSZE

Opowiadania i wiersze > Opowiadania > Opowiadania kolejowe > Zdradliwa Bestia II

Zdradliwa Bestia II

Jednym susem wskoczyłem na pokład dobrze mi znanej tarnogórskiej maszyny, która toczyła się z wolna po bliżej nieokreślonych torach. Ruch ręki i spod kół zaczęły sypać się snopy iskier. Pełna węglarka i nierówność na zwrotnicy dziwnym trafem spowodowały wypadnięcie bestii z torów. Zacząłem bić i gnieść ręką wszystko, co było tylko w moim zasięgu. Gdy dorwałem się do dwóch niewielkich gumowych przewodów, ścisnąłem je z całej siły niczym morderca duszący swoją ofiarę. Zacząłem wrzeszczeć:
- Lubisz ból!? Chcesz tego!? Spierdalaj z mojego życia ty i twój stuknięty i krótkowzroczny maszynista! On nigdy nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy! Diabeł! A tyś jego pieprzonym adwokatem, posłusznie się mu oddającym i ślepo się mu oddającym. Nie chcę cię więcej widzieć na oczy, rozumiesz!?
Dewastacja, zniszczenie i myśl o zadawanym w ten sposób cierpieniu sprawiały nieopisaną radość i dawały satysfakcję z panowania nad maszyną, która nie potrafiła się obronić. Napełniało mnie chore podniecenie. Gdybym tylko miał przy sobie palnik pewnie przerobiłbym tą kupę złomu na żyletki. Czułem się wspaniale i pragnąłem tak móc znęcać się bez końca.

* * *

Obudziłem się zlany potem. Czy to aby na pewno tylko niewinny sen, czy może coś, co z uporem powstrzymywałem i dusiłem w sobie już od dłuższego czasu? Makabryczne marzenie, które czasami miałem ochotę wcielić w życie.

Dlaczego? Może to zazdrość i gniew wobec samego siebie; historia lubi się powtarzać, w szczególności ta negatywna w ogólnym rozrachunku i to właśnie komuś takiemu, jak ja. Z roku na rok przekonywałem się, że to nie może być tylko przypadek, lecz ciąży nade mną jakieś fatum, klątwa, a słowo to nie jest wyłącznie próbą wytłumaczenia zajścia kilku przypadków pozbawiających mnie za każdym razem nadziei i sensu życia. I to wcale nie wyrzucenie z pracy w Tarnowskich Górach było przyczyną coraz częściej nawiedzających mnie takich i jemu podobnych snów. Przyczyniła się do tego kolejna historia i kolejna praca, która miała w zamierzeniach odwrócić mój los.

Miesiąc wcześniej, 23 sierpnia, tuż przed południem obudził mnie łomot do drzwi. Nieznana mi kobieta stojąca przed progiem sprawiała wrażenie równie niewyspanej, co o tej porze nieco zaskakiwało. Ale może prowadziła podobny koci tryb życia, który ostatnimi czasy bardzo mi przypadł do gustu, nie tylko przez wzgląd na panujące tego lata niemiłosierne upały. Kolejowa torba na jej ramieniu oraz kufajka, którymi obdarowywało swoich pracowników opolskie PKP, pozwoliły mi domyśleć się celu wizyty:
- Mam wam przekazać - zaczęła, bez słowa przywitania, nieprzyjemnym i zdenerwowanym głosem. - Nie wiem, czy was to interesuje, czy nie, ale straciliście etat w PKP! - utworzone zdanie posiadało ironicznie zabawny rym, lecz nikt z nas na to nie zwrócił uwagi.
- W porządku, dziękuję! Proszę pozdrowić starego - odpowiedziałem już do pleców doręczycielki "wspaniałej" wiadomości.
W zasadzie nie wiem, czemu całe to zajście nie wywarło na mnie żadnego wrażenia. Czy to efekt braku porannej dawki czarnego, gorzkiego płynu w żołądku, czy może nastawienie na podobny rozwój wypadków i w rezultacie brak zaskoczenia? A może powoli zaczynałem się do tego wszystkiego po prostu przyzwyczajać.

Skąd wzięły się moje trafne przypuszczenia co do celu wizyty nieznajomej? Dzień wcześniej ośmieliłem się zauważyć, że ostatnio coraz mniej mam pracy, coraz częściej jestem wygryzany przez innych. A przecież nie tylko zarobione marne grosze pozwalały utrzymać się przy życiu, lecz również samo wypełnianie obowiązków i przebywanie w tym stalowym świecie było dla mnie pasją i pozwalało odnajdywać jakiś sens tej mojej egzystencji. Na dodatek wszyscy ciągle mi powtarzali, że daję się wykorzystywać, więc postanowiłem za radą kilku kolegów zadziałać, gdy coś zaczęło mi nie odpowiadać. A dla mnie poczucie bycia potrzebnym i bliskość tych czarnych bestyjek, w których ciepłych wyziewach pary tak kochałem brodzić, stanowiły równie niezbędny pokarm dla ducha, jak chleb dla ciała. Dostałem za swoje.

Nauczony tym, że nie wolno stawać na drodze rozpędzonej maszynie wbrew jej woli oraz coraz częstsze konflikty i nieporozumienia sprawiły, że nie miałem siły ani ochoty przeciwstawiać się decyzji tych zarozumialców z dyrekcji. Choć pod płaszczykiem łagodnej i ciepłej mojej odpowiedzi skrywała się zaszyta w podświadomości złość i właśnie owa chęć zemsty, która od tamtego czasu dawała o sobie znać nocą coraz częściej.

Był jeszcze jeden powód, poza wzrastającym przyzwyczajeniem do życiowych wielkich i nagłych upadków po kilku zaledwie miesiącach szczęścia, dla którego pogodziłem się tak łatwo z utratą kolejnego miejsca zatrudnienia - rodzina i jej niechętne, wręcz wrogie nastawienie do mojej nowej pracy. Tak, jak kiedyś punktem przełomowym był wypadek ojca w fabryce (obecnie odszedł już na emeryturę), tak teraz od momentu mojego spotkania z rodzicami i opowiedzeniu im o moim miejscu pracy wszystko przestawało się układać dążąc systematycznie, choć wbrew mej woli, do katastrofy. A przecież wszystko zaczęło się tak pięknie...

* * *

Choć miałem opuścić na zawsze moją stacyjkę, z którą wiązałem tyle wspomnień, to siła przywiązania porównywalna z nałogiem oraz wydarzenia ostatnich dni, znów skierowały mnie w to miejsce. Siedziałem pogrążony w marazmie po tym, jak Tarnowskie Góry stały się dla mnie kolejnym punktem unikalnym na mapie Polski. Dłuższe pracowanie na torach, nad których prawidłowością układu czuwali ludzie pracujący w niewielkim budynku z napisem TG groziło rozpętaniem się piekła i albo moją śmiercią, albo złomowiskiem dla tamtejszej kolejnej Zdradliwej Bestii. Z resztą opłacało się. Choć z wykorzystaniem małego podstępu, udało się nieco pogodzić z pełną skruchy bestią, która kiedyś chciała mnie tu bezpardonowo rozjechać. Nie wierzyła, że potrafię przebaczyć, lecz potrafiłem. Nie umiałem żywić do niej wrogości, wszak to dzięki niej właśnie mam tyle pięknych wspomnień. Po tym fakcie miałem nadzieję, że w życiu znów zacznie mi się układać. Mimo, że nie rozmawialiśmy już, to ten rozdział wreszcie mogłem uznać za zamknięty. Mogłem wziąć ołówek i odkreślić tą część przeszłości od dalszego życia, ale nigdy nie przekreślić, gdyż żaden ołówek nie był w stanie zakryć moich myśli i wspomnień wobec Pm36-2.

Początkiem owego układania się mojego życia miał być 1 maja - wielkie święto narodowe. Wtedy to, o godzinie 18:51, spotkałem pierwszy raz wielką i ciężką Pt47-73, której stacją macierzystą tak naprawdę stało się Opole. Spotkanie to było dość nieudane; moja próba przedstawienia się chyba była nader śmiała i nie została zbyt przychylnie przyjęta i ciężka maszyna odjechała w kilka chwil potem znikając z oczu w gęstwinie lasu rozciągającego się tuż za stacją. Tym bardziej nie przypuszczałem wówczas, że za dokładnie miesiąc i dwa dni dostanę ofertę z tamtejszej dyrekcji i ową Pt47-73 jako prawie wyłącznie moją maszynę.

Przy pierwszej rozmowie miałem wrażenie, że moje ambicje oraz kwalifikacje wywołują bardzo pozytywne odczucia wobec mojej osoby. Jednakże ostatecznym sprawdzianem miał być piątek 11 czerwca:
- Jesteście gotowi? Chcielibyście tu pracować?
- Oczywiście! - odrzekłem.
- Przyjdźcie jutro kwadrans po siódmej wieczorem pod szopę z numerem 32 (szósta od lewej wiata). Zostaniecie skierowani na szósty tor (to postojowy). A potem zrobicie sześciokilometrową rundkę po okolicy. Zobaczmy, jak wam idzie. Dokładnie jutro na piśmie wszystko będzie. Zrozumieliście?
- Tak jest!
- Jeszcze takie jedno pytanko mam: spóźniacie się?
- Wręcz przeciwnie... Nie spóźniam się, a często przed czasem jestem. Chyba, że stałoby się coś nieprzewidzianego. Bardzo cenię sam punktualność i staram się taki być.
- Cieszy mnie to bardzo.

Wtedy nie myślałem w ten sposób, ale dziś zastanawiam się, czy owa zbieżność trzech szóstek "na dzień dobry" - szósta wiata, szósty tor i sześć kilometrów drogi - wszak imienia Bestii, nie była wcale przypadkową, lecz zwiastowała to, co miało w niedługim czasie nastąpić.

Zjawiłem się następnego dnia na miejscu 5 minut przed czasem. Poczekałem chwilkę przed bramą szopy. Pojawiła się i postać, z którą wczoraj rozmawiałem w gabinecie:
- O, nowa koszula! - rzucił idiotycznym stwierdzeniem mężczyzna.
Zirytowało mnie to dość mocno, ale nie wypadało nic powiedzieć. Uśmiechnąłem się tylko i skinąłem głową na powitanie. Nie wiem, z kim miał wcześniej do czynienia, ale przez te wszystkie głupie uwagi czułem się jakbym był jakimś flejtuchem i jełopem. Nawet, jeśli były to tylko żarty, to zupełnie ich nie rozumiałem najwidoczniej. Gdy zaczęto otwierać bramę, moim oczom ukazała się potężna Pt47-73. Dopiero dziś dostrzegłem w pełni wymiary tej maszyny. Nigdy jeszcze nie prowadziłem czegoś takiego, choć Pm36-2 także nie należała do najmniejszych, to jednak była czymś zupełnie odmiennym; byłem lekko przerażony. Niemały tender, pomalowany dość dziwnie, bo na brązowo komin i wielkie dwa zderzaki - to pierwsze, co rzuciło mi się w oczy.
- Cześć! - rzekłem cicho i dość niepewnie do tej potężnej bestii.
- Witaj, Malutki! - zdawało mi się słyszeć odpowiedź.
Faktycznie, czułem się dość skromnie, szczególnie z moją wątłą i wychudzoną posturą.

Pierwsza jazda jakoś mi poszła. Egzamin chyba został przeze mnie zaliczony, gdyż już wkrótce wyznaczono mi termin przyjścia na służbę. Jednak mnie interesowała jeszcze jedna opinia.
- Pamiętasz, gdy po raz pierwszy cię wyprowadziłem? - zapytałem kilka dni później pewnego wieczora. - Bałem się wtedy, jak zareagujesz na to, co i jak robiłem...
- To było słodkie! - odpowiedziała i w tym samym czasie w jej palenisku rozżarzyły się resztki węgla, którego przyjemne ciepło poczułem na całym ciele.
Ta wyjątkowa i zaskakująca mnie odpowiedź sprawiła, że właśnie chyba wtedy zacząłem ponownie ufać tym ogromnym bestiom, mimo wszelkich wcześniejszych przeżyć i doświadczeń; mimo tych kilku zdrad. Zawsze starałem się każdą z nich traktować indywidualnie, mimo, że w podręcznikach i monologach profesora ze szkoły zawsze wszystko wydawało się być jednakowe.

Więzy znajomości z "moją" nową maszyną bardzo szybko zaczęły się zacieśniać. Zniknął strach i trema przed tym "małym" potworkiem, który z dnia na dzień coraz bardziej mi się podobał. Choć wciąż czułem się przy niej malutkim (to określenie już na stałe przylgnęło do mnie), to jednak było mi bardzo wygodnie i komfortowo, a przede wszystkim bezpiecznie wśród otaczającej mnie dużej ilości ciepłej blachy. Nigdy nie sądziłem, że te maszyny potrafią sprawiać tyle przyjemności; zaskakiwał mnie każdy dzień i z każdym kolejnym nie mogłem doczekać się następnego. Już podczas trzeciej służby stało się coś, co przepędziło ze mnie do reszty wszelki sceptycyzm i nieufność. Trudno nawet określić, co się wydarzyło, ale jedno było pewne: oszalałem na jej punkcie i po skończonej pracy nie w głowie było mi opuszczanie pokładu; czyściłem i dopieszczałem każdy wskaźnik, każdą wajchę, a gdy już poczułem senność, oparłem zmęczoną głowę o ciepłą jeszcze blachę, która wydawała się mi taka miękka. Koszula szybko stała się czarna od węgla i sadzy, lecz - co było dla mnie najpiękniejsze - pachniała Nią, moją Pt47-73.

Często w nocy wspólnie powoli przemierzaliśmy szlaki. Rozkoszowaliśmy się chłodem po upalnym dniu, patrzyliśmy w gwiazdy na niebie i rozmawialiśmy na niekończące się tematy. Pewnie dla moich pomocników-palaczy musiało to wyglądać kuriozalnie, ale nikt nigdy nie odważył się skomentować mojego postępowania. Może po prostu bali się wchodzić w drogę takiej obłąkanej osobie jak ja? A może niektórzy rozumieli mnie. Do dziś nie wiem, czy naprawdę jestem jedynym człowiekiem tak szalonym, aby dostrzegać w każdej z maszyn jej duszę, aby rozmawiać z nimi, opiekować się, dogadzać i dopieszczać; aby poświęcać tyle czasu i nie rzadko zdrowia dla zwykłego narzędzia codziennej pracy, za jakie uważała je większości ludzi.

O czym wtedy najczęściej rozmawialiśmy? Głównie o naszej przeszłości. Choć ta moja nie była zbyt różowa i sprowadzała się najczęściej do przytłaczającego wyżalania się, to jednak słuchała z uwagą.
- Bardzo ciekawie potrafisz opowiadać - schlebiała mi. - I te twoje pauzy... Zastanawiam się czasami, czy to już koniec zdania, ale nie.
- To źle?
- Nie, podoba mi się to!
- Co jeszcze we mnie widzisz charakterystycznego?
- Zawsze masz koszulę w spodniach. I bardzo charakterystycznie chodzisz.
- To znaczy jak?
- Tak, że zawsze cię z daleka po tym poznam - odpowiedziała dość przewrotnie z nutką sarkazmu.
Ale ja kochałem tą jej wredność, a ona moją. Były z nas takie dwie paskudy, które wzajemnie to przyciągało.
- Cieszę się, że tamtego wieczora trafiłem na ciebie. Ale właściwie to ty trafiłaś na mnie.
- No tak, widzisz, moja zasługa.
- Oczywiście. Nie wiem, co bym zrobił teraz, gdybym nie dostał tu pracy. Naprawdę źle ze mną już było, ale teraz znów odżyłem.
I zacząłem snuć moją historię zawodową.
- Nie martw się! Tamte maszyny nie były ci pisane. Tak się dzieje w życiu.
- Wiesz, to samo usłyszałem kiedyś właśnie w poprzedniej pracy.
- No i widzisz, co się stało. Ja znam odpowiedź, czemu tak się musiało wydarzyć. Uwierz, nie zasługiwali na ciebie. Zapomnij!
- Nie potrafię, mimo wszystko.
- To przynajmniej w ten sposób nie mów. Widziałam, jak zaczynają ci się świecić oczy, gdy wspominasz.
- Przeszkadza ci to, że opowiadam o tym, co przeżyłem?
- Jeśli ci łatwiej przez to, to możesz mówić.
Ale w tym samym momencie podjąłem jedno z postanowień zmiany, których w najbliższym czasie czekało mnie więcej - powiedziałem sobie, że już nigdy więcej nie będę opowiadał. I tak też się stało.

Dużo w moim życiu zaczęło się zmieniać, odkąd podjąłem pracę w Opolu. Dotąd pełny pesymizmu i ze spuszczoną głową, nagle zacząłem odnajdywać siły do tego, by stać się jeszcze lepszym, by spełnić jak najwięcej oczekiwań, jakie wobec mnie stawiano. Często zmiany te nie były łatwe, ale wszystko zacząłem poświęcać dla przyszłości, którą zacząłem malować sobie w coraz jaskrawszych barwach.

Wkrótce miał nastać dzień moich urodzin, 23 czerwiec. Choć nie musiałem, to zgłosiłem swą gotowość do wypełniania obowiązków w budynku dyrekcji. Zaplanowano więc dla mnie coś specjalnego z tej okazji - daleki wyjazd aż do Tarnowskich Gór. Wszyscy dobrze wiedzieli, jak jazda sprawia mi przyjemność, dlatego sprawienie prezentu nie było bardzo trudnym zadaniem. Czekałem na ów dzień z niecierpliwością.
- Ciekawe, co może się wydarzyć i stanąć na przeszkodzie, aby się to nie udało? - pytałem samego siebie.
Byłem pewien, że nic nie może mi zepsuć moich urodzin. W końcu miałem mieć wspaniały dzień, jakiego już dawno nie przeżyłem. Niestety w przeddzień doszła mnie przerażająca wiadomość:
- Przykro mi, ale zabrali waszą Pt47-73 na warsztat.
- Co się stało?! - stanąłem jak wryty patrząc z niedowierzaniem.
- Coś tam szlag trafiło i musieli ją odholować.
- Gdzie ją zabrali?
- Po co wam to wiedzieć?

Tego dnia nie doczekałem się już na moją "małą" wredotkę. Cały następny też spędziłem siedząc zatroskany przy torach i wypatrując, kiedy wróci do swojej szopy. Dopiero wieczorem nadjechała o własnych siłach.
- Przepraszam, że nie mogłam jechać - zaczęła.
- Nic nie szkodzi.
- Co robiłeś w urodziny?
- To co zawsze, co roku - siedziałem sam.
- Mam wyrzuty sumienia.
- Niepotrzebnie. Stwierdzam tylko fakty. Wiem, że chciałaś. Wiesz, to śmieszne, ale zadawałem sobie wcześniej pytanie, co się musi wydarzyć, aby szczęście znów odwróciło się ode mnie i aby to wszystko wzięło w łeb. No i mam swoją odpowiedź. Nigdy więcej już się tak nie będę pytał. Ostatnio, gdy zadałem sobie owo pytanie, to właśnie wtedy w przeddzień mojego wyjazdu na stację, gdzie miałem prowadzić Pm36-2, ojciec miał wypadek w fabryce i wszystko diabli wzięli.
- Widzisz, musisz bardziej optymistycznie nastawić się do świata. Sam ściągasz na siebie nieszczęścia takimi pytaniami.
- Nigdy więcej już nie będę tak myślał. Ale teraz najważniejsze, że ty jesteś już sprawna. Co się właściwie stało?
Dowiedziałem się wtedy o pewnej wadzie, której naprawa byłaby bardzo kosztowna i skomplikowana, a obecnie nikt nie chciał zdecydować się na taki manewr. Dlatego tylko prowizorycznie usuwano objawy w nierealnej nadziei, że "może samo się naprawi".
- Jeśli trzeba, to mogę pomóc! W Warszawie znam kogoś, kto ma kontakt z dobrej klasy mechanikami.
- Nie trzeba, dziękujemy - dostałem odpowiedź przełożonego.

Na domiar złego jeszcze jedna wada wdarła się i wystawiła na próbę moją tolerancję i płuca. Od pewnego czasu do kabiny zaczął przedostawać się i utrzymywać bardzo gryzący dym z paleniska. Mojej maszynie najwyraźniej to nie przeszkadzało i ani jej w myśli było przestać mnie podtruwać. Choć od zapachu dymu chyba jednak bardziej mi przeszkadzał sam fakt jego istnienia tam, gdzie nie powinno go aż tyle być.
- Nie lubię, jak kopcisz tak - mówiłem do niej z widoczną niechęcią.
- Nie zabronisz mi. Jak ci się nie podoba, to... - ewidentnie żerowała na mojej tolerancji i tej wielkiej chęci przebywania w jej towarzystwie - Wiesz, nie wspominaj mi o tym więcej!
W sumie taki stanowczy zwrot nie zdziwił, bo byłem z tego powodu bardzo marudny i natarczywy. Wbrew prośbie i tak nie raz jeszcze czyniłem z tego powodu aluzje. Jednak nigdy nie przestała. Trzeba powiedzieć wprost - miała w dupie w tym momencie mnie. No ale jak ja mogłem zrozumieć tak naprawdę tylko tą kupę żelastwa. Znosiłem ten kaprys, bo jednak ważniejsze były dla mnie inne rzeczy i nie chciałem, aby jedna usterka przesądzała o wszystkim.

Wkrótce po tym udałem się na urlop. Stwierdzono, że zasłużyłem sobie poprzez wykonanie prac ponad normę, a zbiegiem okoliczności akurat znalazł się ktoś na moje miejsce. Podobno już kiedyś pracował tu i jeździł "moją" lokomotywą. Choć iskierka zazdrości zatliła się we mnie (zawsze stawałem się wręcz chorobliwie zazdrosny, gdy tylko ktoś inny przejmował kontrolę nad maszynami, którymi jeździłem), to jednak tym razem nie robiło to na mnie większego wrażenia. Może z powodu pewności siebie i owej nieustannej ciężkiej pracy nad sobą i zmianę swojego nastawienia do życia.

W międzyczasie zorganizowano na stacji w Opolu zabawę, której opuścić nie mogłem i zjawiłem się, mimo nakazu odetchnięcia od wszechobecnego pyłu węglowego, gryzącego dymu i pary. Nie mogłem sobie darować. Mimo, że huczne imprezy mnie nie bawiły, to był to pretekst do spędzania jak najwięcej czasu tu, gdzie myślami byłem non stop. Powodem owego splendoru opolskiego PKP było oddanie na jej własność nowiutkiej lokomotywy spalinowej. Nie pamiętam dokładnie nawet jej typu, gdyż nie interesowało mnie to szczególnie; większość czasu przesiedziałem w pobliżu mojej ulubionej Pt. Tradycją było, że jak wiele tylko było możliwe, wystawiano na tory lokomotywy i gwizdano gwizdawkami na cześć nowej maszyny. Pozwolono mi także dostąpić tego zaszczytu stworzenia niepowtarzalnego efektu, który zapadał głęboko w pamięć każdemu, kto widział i słyszał ową ceremonię. Jeszcze przed wieczorem dość szybko odstawiłem moją lokomotywę do jej miejsca w szopie, a sam udałem się kontynuować urlop wyjeżdżając do rodziny.

To właśnie ten czas stał się przełomowym dla linii wypadków toczących się wokół mnie. Zaczęło się od mojego pochwalenia się nową pracą. Spędzając bardzo dużo czasu z rodzicami (w końcu, na co dzień nie widuję ich już obecnie) opowiedziałem i o miejscu pracy, i o mojej maszynie, o tym, jak bardzo polubiłem ją i robotę, jak bardzo chciałem realizować najambitniejsze zadania i najdalsze podróże; gdzieś mimochodem powiedziałem także o jej niektórych przypadłościach. Ale przede wszystkim chciałem ukazać moją radość, jaką odnalazłem dzięki tej pracy w moim nędznym i niefartownym życiu. Tym bardziej zdziwiła mnie w kilka dni później ich reakcja:
- Wziąłbyś lepiej znalazł sobie jakąś normalniejszą i spokojniejszą pracę na nowszej maszynie. I na dodatek tak Ci płacą. Nie zasługujesz na to! - ze łzami w oczach mówiła moja matka.
- Ale ja wiem, co robię. Przestań tak mówić! - byłem w stanie tylko odpowiedzieć, choć w głowie snuła się myśl, że nie zasługuję nawet na to, co miałem. Chciałem wykrzyczeć jej o tych wszystkich niepowodzeniach, jakie do tej pory spotkałem, lecz to by mogło tylko pogorszyć sytuację.
- Ja się codziennie modlę, abyś znalazł sobie inne zajęcie - dodała na koniec.
- Już dobrze, przecież nic mi nie będzie. Potrafię o siebie zadbać - odpowiedziałem.
Ale na język cisnęło się pełne wzburzenia: "Przestań! To moje życie i nie będziesz mi mówić, co mam robić! Nawet nie wiesz, jak dużo mi to daje, jak bardzo tego potrzebuję! Nie rozumiesz mnie!". Jak wszyscy mnie nie rozumieją. Czemu więc tego nie wykrzyczałem? Może to efekt lojalności, jaką darzyłem rodziców. A może naprawdę jestem wariatem i te wszystkie moje rozmowy z lokomotywami są tylko wytworem mojej chorej psychiki? A może tak naprawdę było to totalne zaskoczenie ich reakcją. Nigdy nie spodziewałem się czegoś podobnego. W życiu przez głowę mi nie przeszło, że osoby, którym tak ufałem całe życie i przez cały czas tak mnie wspierali, nagle powiedzą do mnie coś takiego. Poczułem się okropnie. Złość zaczęła we mnie nabierać. A to nie był koniec morałów.
- Nie widzisz, jak matka przez Ciebie cierpi?! Co ty sobie wyobrażasz?! W domu cię nie ma, nie pomagasz, obijasz się tylko zamiast znaleźć porządną robotę!
- Wiesz, że matka zawsze nad wyrost się martwiła.
Ale nie istniały już słowa, które by mogły załagodzić całą tą sytuację. Poczułem się zniewolony, jak małe dziecko. Dlaczego zawsze musiało być coś przeciwko mnie, co miało tylko jeden cel - przeszkodzić mojemu szczęściu. Podjąłem więc dwie decyzje: po pierwsze nigdy więcej nie martwić rodziców, a po drugie walczyć o to, by dążyć do własnego szczęścia pokonując wszelkie przeciwności losu. Jednak potrzebowałem wsparcia, choćby psychicznego...

Po powrocie z urlopu zacząłem próbować realizować swoje założenia. A jednym z elementów miała być daleka wyprawa do Stolicy, oczywiście moją Pt47-73. Tak naprawdę poprosiłem o to w dyrekcji i nie było najmniejszego głosu sprzeciwu. Bardzo cieszyłem się na tą wyprawę. Miałem nadzieję, na wspaniałą i ekscytującą podróż pełną nowych przygód, pozwalającą nabrać nowych doświadczeń i jeszcze lepiej poznać się z moją bestyjką. Na tę okazję pomalowano nawet jej komin na czarny kolor. Jednak chyba przyzwyczaiłem się do tej poprzedniej jego barwy; wydawał mi się za ciemny, choć kontrastujące z tym kolorem światło u jego podstawy wydawało się teraz jeszcze jaśniejsze. "Kwestia przyzwyczajenia" pomyślałem sobie.
- I jak? - zapytała się mnie.
- Hm... Ten brązowy chyba bardziej mi się podobał - szczerze odpowiedziałem.
- Chyba faktycznie za ciemna ta farba.
- Nie martw się, zmyje się i pomalujemy na inny kolor - odparłem z uśmiechem.

Początek wyprawy miał miejsce w piątek. W Warszawie mieliśmy zameldować się w sobotę o 9.00, dlatego postanowiłem wyjechać wcześniej i zatrzymać się po drodze w pewnym pięknym dobrze mi znanym zakątku. Plan był taki - przespać się przez noc, a następnie z samego rana wyruszyć w dalszą drogę. Przyszedłem więc o godzinie 13.00 odmeldować się u dyżurnego w Opolu. Postanowiłem sprawić też niespodziankę mojej maszynie - przywiozłem ze sobą prawdziwy, piękny, czarny węgiel ze Śląska. Ten opolski był mocno zanieczyszczony i produkował tylko nadmierną ilość popiołu. Chciałem w ten sposób miło zacząć ten długi i wspaniały weekend, jaki był przed nami.
- Powiesz, że to dla mnie? - mruknęła nie rozgrzana jeszcze Petetka.
- Tak!
- Po co?
- Chciałem zrobić Ci przyjemność. Ot tak, żeby było miło.
Gdy chciałem wrzucić tą bryłę węgla do paleniska, wtedy nagle maszyna szarpnęła, a ja tracąc równowagę uderzyłem o rozgrzaną blachę parząc sobie przy tym rękę. Czarne złoto potoczyło się w drugi kąt kabiny.
- Nigdy więcej tego nie rób! - zimno powiedziała.
To było jedno z najbardziej raniących mnie zdań. Jednak postanowiłem jak najszybciej o tym zapomnieć. Jak zwykle, chciałem tylko dobrze, a wyszło jak wyszło. Moje intencje jak zawsze zdawały się nie liczyć.

Po tym incydencie podróż mijała pod znakiem milczenia. Zawsze przecież było tyle tematów, nawet zostałem nazwany kiedyś gadułą. Dziś było słychać tylko równomierny stukot kół i wyziewy pary z tłoków. Z czasem drogę urozmaiciła straszliwa burza z piorunami i strugi deszczu. Na miejsce nocnego spoczynku dotarliśmy po trzech godzinach.
- Podoba ci się tutaj? - zapytałem.
- Tak - odpowiedziała bez przekonania.

Wieczorem, chcąc nieco ocieplić oziębione dziś stosunki, postanowiłem spróbować sprawić jeszcze jedną niespodziankę, którą tak naprawdę planowałem od dłuższego czasu. Jak na taką paskudną bestię, uwielbiała bardzo światło świec. Przygotowałem więc ile tylko mogłem świeczek i pozapalałem wokół niej.
- I jak ci się podoba?
- Bardzo miłe.
- To ta moja niespodzianka, o której ci wspominałem.
Żar w palenisku już dogasał, jednak nie tylko płomienie świec sprawiły, że zrobiło się wreszcie nieco cieplej.

W kilkanaście minut później podmuch wiatru zgasił wszystkie płomyczki. Po cichu zabrałem leżącą w kącie bryłę węgla i wyniosłem kilkadziesiąt metrów dalej, ukrywając ją pod stertą na wpół zgniłego siana. Chyba nawet nigdy nie zauważyła zniknięcia z kabiny tego mojego prezentu dla niej, zupełnie o nim zapominając. Poszedłem spać by wypocząć przed czekającym nas jutro ważnym dniem.

Droga nie była już przemierzana z takim milczeniem, jak dnia poprzedniego. Choć mnie zżerała trema nie tylko z powodu specjalnej misji, jaka została mi przydzielona, lecz także z pierwszej w życiu wizyty w Stolicy, o której tyle się nasłuchałem. Jednak sobotni poranek nie był aż tak gwarny i szumny, jak się spodziewałem, a na miejsce dotarliśmy bez żadnych przeszkód i niepotrzebnych postojów.

Korzystając z okazji, spotkałem się kilkoma znajomymi osobami. Była okazja i czas porozmawiać. Większość podziwiała moją maszynę; także ta wredotka wydawała się być zadowolona z tego wyjazdu. Na pracy minął cały dzień. Jeszcze przed zachodem słońca zmęczoną maszynę odstawiłem na bocznicę. Zapytałem tylko, czy mogę odejść i spędzić jeszcze trochę czasu ze znajomymi.
- Baw się dobrze, Mycha, ile tylko masz ochotę - odparła.
Faktycznie, po całym dniu byłem szary jak ta mysz. Ale wciąż miałem siły, by na udanej i miłej zabawie spędzić czas aż do północy. Później wróciłem jeszcze do uśpionej już maszyny. Siadłem obok niej i także szybko odpłynąłem w świat sennych marzeń.

Jednak dalsze wydarzenia zaczęły coraz bardziej odbiegać od moich wcześniej przyjętych zamiarów. W głowie przez całą noc echem odbijały się złowrogie słowa ojca i matki. To wszystko sprawiło, że postanowiłem skrócić mój pobyt w Stolicy. Dlatego w niedzielę rano pożegnaliśmy się z ludźmi, którzy okazali się być bardzo mili i sympatyczni i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
- Nie gniewasz się, że wracamy? Wiem, że mieliśmy zostać dłużej, ale nie mogę. Wiesz, mam problemy w domu i chwilowo trudno mi sobie z tym wszystkim radzić.
- Jak chcesz, to ty prowadzisz.
Dalsza podróż ponownie upływała w milczeniu. Dopiero po paruset kilometrach trochę zaczęliśmy przerywać tą monotonną "ciszę" odmierzaną rytmicznym stukotem kół. Prosiłem o wyrozumienie i wsparcie. Szukałem w tej maszynie pocieszenia, przecież podobno mają duszę. Jednak kolejne dni nakazały mi powątpiewać w tą teorię.

Jakbym miał mało zmartwień, jeszcze jedno nieoczekiwane i niepożądane wydarzenie miało miejsce w zaledwie kilka dni później. Pewnego dnia wpadł na mnie maszynista z maszyny, na której jeździłem w Tarnowskich Górach. Poznał mnie bez trudu, mimo panującego mroku.
- Ha, ha, ten, co się maszynistą ochrzcił, choć nim nie umie być! - wyszukał na siłę pierwszy lepszy powód do zaczepki.
- Nie wiem, o co ci chodzi. Weź się odczep człowieku. PS. Pozdrów tą swoją maszynę! - odpowiedziałem przesycony ironią.
Chyba zaskoczyłem go faktem, że bez problemu go rozpoznałem, bo szybko uciekł i zniknął w ciemności. Ale zawsze tak robił ten krótkowzroczny tchórz, który nie umiał jak mężczyzna spojrzeć mi w oczy. Ale pozdrowienia przekazał, bo dziwnym trafem następnego dnia na swojej drodze napotkałem tą, która później zaczęła nawiedzać mnie w nocnych koszmarach.
- Dziękuję za pozdrowienia! - buchnęła nie mniejszą ironią, niż moja przekazana wtedy.
- Weźcie wy oboje się ode mnie odczepcie. Śmieszni oboje jesteście! Jak zwykle ty się zjawiasz w obronie tego swojego durnego pana, jakby sam nie umiał. Nie wiem w ogóle, dlaczego się mnie czepia? Po co to? Nie można w spokoju już tego zostawić?
- Jak się z kimś jeździ, to czasami trzeba przymykać oko na jego wybryki. Ale co ty możesz o tym wiedzieć? Żenujący jesteś! Od jutra zaczynam pracę dla kopalni i będę dostarczać węgiel w całym kraju. Ty co najwyżej skończysz w jakiejś zapyziałej dziurze!
Oto, co spotkało mnie po tych wszystkich "miłych akcentach" jakie jej uczyniłem! Lecz poczucie zdrady przerosło zdanie "co ty możesz o tym wiedzieć?". Tak, to prawda, co ja mogłem o tym wiedzieć!?

O całej historii zacząłem opowiadać mojej Petetce szukając ponownie w niej wsparcia. Nie zdążyłem nawet dokończyć, gdy po wspomnianym zdaniu mi przerwała:
- Ani mi nie mów więcej. To samo przez się świadczy o tym, jak trafiłeś niefortunnie. Nie przejmuj się tym, po prostu zignoruj i zapomnij.
Po czasie zdałem sobie sprawę z istnienia jednak drugiego dna tej wypowiedzi. Nie zaprzeczyła temu, że nie potrafię być maszynistą. I stwierdzenie o nie trafieniu tam, gdzie znajduje się moje przeznaczenie. Jak na ironię - stała się także taką samą i odległą od mojego "trafienia", o czym wszak już wkrótce się przekonałem. Wszędzie było to samo - zawsze wszyscy krytykowali przeszłość, a w niedługim czasie sami stawali się przedmiotem identycznej krytyki. I wcale nie zanosiło się na to, aby owo błędne koło w moim życiu miało zamiar przestać się toczyć.

Kolejnych kropel do czary goryczy dolała po kilkunastu kolejnych dniach opolska PKP:
- Nie przychodźcie jutro do roboty! - surowym głosem rzekł kierownik do spraw ruchu. - Na waszej maszynie będzie jeździł ktoś inny.
- Kiedy będzie coś dla mnie do zrobienia?
- Może w przyszłym tygodniu na pół godziny. Ja wam, Młody, nic nie poradzę, że nie pracujecie tak wydajnie.
- Ale to nie moja wina, że Petetka ostatnio nie chodzi tak, jak wcześniej.
- To chyba wy nie chodzicie jak wcześniej! Jakoś nikt inny na nią nie narzeka.
- Przepraszam, ale mam drobne problemy osobiste. Proszę tylko o trochę czasu i pozwolić mi pracować, a będzie dobrze.
W odpowiedzi nic już nie usłyszałem. Wyszedłem z gabinetu. Jednak wiedziałem, że w tym wszystkim nie ma wyłącznie mojej winy. Moja maszyna zaczęła odwracać się do mnie "węglarką" i co rusz odmawiała mi posłuszeństwa. Gdy chciałem przyjść porozmawiać, okazało się, że jej nie było - pracowała ciągle z kimś innym. Gdy już udało się znaleźć chwilę czasu na rozmowę, coraz częściej opowiadała tylko o innych maszynistach. Ostatecznym wydarzeniem było jednak, gdy podjechała obok mnie, gdy stałem na peronie i usłyszałem, jak przemawia do jakiegoś obcego mi człowieka. Mówiła tak samo miarowo jak do mnie, używała tych samych określeń, jakich używała wobec mnie. Strasznie mnie to zabolało. Odwróciłem się wtedy plecami, a wieczorem w akcie rozpaczy udałem się raz jeszcze do kierownika:
- Przepraszam, ale to niesprawiedliwe, że ostatnio w ogóle nie jestem brany pod uwagę przy planowaniu zajęć i nie ma dla mnie pracy. Na dodatek na mojej maszynie coraz częściej jeżdżą inni.
- W porządku, przyjąłem do wiadomości wasze uwagi. Teraz idźcie do domu.

"Zdradliwa Bestia!" - pomyślałem sobie wspominając na fakt zasłyszanej rozmowy mojej maszyny z innym. Może, gdyby dano mi więcej czasu, więcej możliwości do pracy na niej... Może, gdybym nie wspominał nic o moich problemach w domu... Z takimi rozterkami zasnąłem. Miałem nadzieję, że jutro jeszcze wszystko się odmieni, że może zechce mi ktoś okazać wyrozumiałość i odrobinę cierpliwości. Tak minął dzień 22 sierpnia. Nie przypuszczałem, że kolejny, który powita mnie głośnym łomotem do drzwi nieznajomej kobiety przynoszącej "przemyślenia" dyrekcji opolskiej PKP, będzie spełnieniem modlitw matki.

* * *

Dziwna podwodna sceneria. Na pokładzie Tkt48-127 jadę po równym jak stół dnie. Mijamy wrak Titanica. Z dziury w kadłubie wychodzi cała rzesza ludzkich postaci na wpół przeźroczystych. Nie zwracają na mnie uwagi; idą w jednym kierunku. Zatrzymujemy się. Jesteśmy w dużej sali, jakby katedrze. Opieram się wygodnie o ścianę kabiny. Z paleniska bucha przyjemne ciepło. Ręką zaczynam gładzić po jednym z manometrów. Jest miło.

* * *

Obudziłem się tuż nad ranem. Poszedłem na moją miejscową stacyjkę. Na bocznym torze od dłuższego czasu zawsze tam stała mała Tkt48 127. Nie raz ją już widziałem, ale jakoś nigdy nie przebywałem za wiele przy niej. Była chłodna i cicha, nie chciała ze mną wiele rozmawiać. Przez cały ten czas tylko dwa razy widziałem ją pod parą. Teraz jednak przychodziłem i siadywałem przy niej coraz częściej, choć w porównaniu z poprzednimi, bywałem rzadko. Raz, że nie pozwalał mi na to czas, dwa, nie chciałem nie zarzucać i być nachalnym. Bałem się tego, czy mnie akceptuje, czy może moja obecność kiedyś ją może rozzłościć. Mówili na nią "Osiołek" ja jednak ochrzciłem ją mianem "Kruszynki". Pewnie dlatego, że przy dotychczasowych lokomotywach, z którymi spędzałem czas, wydawała się naprawdę malutka. Nie opowiadałem jej o przeszłości, nie żaliłem się na los. Nie chciałem znów usłyszeć, że "nie trafiłem". Starałem się po prostu czerpać jak najwięcej radości. Jednak ona prawie nigdy nie mówiła o sobie - wydawała się po prostu tylko słuchać moich słów. Pełna tajemniczości skrywała swoje sekrety za kurtyną milczenia. Ale może właśnie dzięki temu, że byłem przez nią w gruncie rzeczy ignorowany, że zdawała się mi nie ufać, była jedyną maszyną, wobec której nie żywiłem takiej niechęci i wrogości. Choć ponownie zaczęło mi zależeć, aby dzielący dystans skrócić. W głowie czasami przelatywała myśl przywrócenia jej do czynnej codziennej służby właśnie ze mną. Lecz sam nie byłem pewien tego. Wszak to było tylko moje pragnienie, a jakie było jej? Wszystko wskazywało, że dobrze jej tak, jak jest. Ale nie usłyszałem tego nigdy, choć nie raz próbowałem to wyciągnąć.

Pozostawały pytania, czy być może jej dystans wobec mnie nie chronił mnie przed kolejną identyczną historią. I czy ten sen nie był przypadkiem przepowiednią nadciągającej kolejnej tragedii na miarę tragedii Titanica. Lecz dziś nie chciałem o tym myśleć. Dziś liczyła się dla mnie tylko chęć zaspokojenia tęsknoty do tego mojego małego nałogu obdarowywania uczuciem lokomotywy... Tylko, a może aż, maszyny?!

KONIEC
Opole, 10 października 2006

Zobacz też:
Zdradliwa Bestia

Informacje o tekście
Data dodania:11 października 2006 10:10
Tekst czytano:1 306 razy
0,20/dzień
Ocena tekstu:
3,84 (31 oceniających)
(Kliknij właściwą gwiazdkę, by oddać głos)

Wróć

Komentarze (0)


Ładowanie komentarzy... Trwa ładowanie komentarzy...

Uwaga! Wszystkie teksty na tej stronie są mojego autorstwa i objęte są prawami autorskimi! Kopiowanie, publikowanie lub cytowanie w całości bez wiedzy autora - ZABRONIONE! Dowiedz się więcej o prawach autorskich

Strona istnieje od 25.01.2001
Ta strona używa plików Cookie.
Korzystając z niej wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych a zakresie podanym w Polityce Prywatności.
 
archive To tylko kopia strony wykonana przez robota internetowego! Aby wyświetlić aktualną zawartość przejdź do strony.

Optymalizowane dla przeglądarki Firefox
© Copyright 2001-2024 Dawid Najgiebauer. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Ostatnia aktualizacja podstrony: 6.08.2023 19:26
Wszystkie czasy dla strefy czasowej: Europe/Warsaw