Zdradliwa BestiaBył wieczór, dziewiętnastego sierpnia. Jak zwykle, kręciłem się po mojej stacyjce tętniącej życiem, okrytą wiecznym dymem spalin i parą intensywnie pracujących parowozów. Ach, mój świat! Ale nigdy nie potrafiłem do niego wejść; zawsze wolałem go obserwować gdzieś z boku. Szczęście też nigdy nie było po mojej stronie. Ot, taki mój los i już.
Po skończonym technikum kolejowym pracowałem przez pół roku na stacji, oddalonej o czterdzieści minut drogi pociągiem. Oficjalnie w roli pomocnika maszynisty, ale tak naprawdę szczytem była rola palacza raz na tydzień. Przez resztę czasu było ganianie po całej stacji i załatwianie spraw innych. Robiono ze mnie chłopca na posyłki - przynieś, wynieś, pozamiataj. W ciągu kilku ostatnich tygodni nie dostawałem nawet pensji za moje poświęcenia. Zresztą przypominano sobie o mnie dopiero wtedy, gdy trzeba było przenieść w środku ulewy jakieś nieistotne dokumenty z jednego budynku do drugiego.
Do wizji rychłego zakończenia mojej kariery na tamtej stacji przyczyniał się jeszcze jeden drażliwy fakt. Równolegle ze mną przyjęty został młodszy ode mnie jakiś - jak go nazywałem - pajac. Lecz to jemu właśnie przydzielano prawdziwą pracę zgodną z tym, czego uczono nas w technikum. Miał swoją lokomotywę, na której mógł przebywać, opiekować się, jeździć nią na dalekie szlaki. A co najważniejsze, dostawał za to całkiem niezłą pensję. Ale, za co właściwie? Czy tylko za to, że był lepiej zbudowany ode mnie i wzbudzał tym u innych jakiś niezrozumiały respekt albo poszanowanie czy uznanie? Bo przecież ten pajac nie miał o niczym pojęcia. Jakim cudem zdobył ten zawód, nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. Ile to razy oberwał za swoje zachowanie, za postawę, za błędy... Kilka razy nawet omal nie rozbił maszyny. Ale i tak uważano go za lepszego niż ja. Mnie została jedynie moja pasja, miłość do tych czarnych, pięknych potworów przemierzających stalowe szlaki, za którymi ciągnął się zawsze widziany z daleka wijący się czarny warkocz dymu. Patrząc z perspektywy czasu, ten pajac wiele do dziś dnia się nauczył. Jak to mówią, praktyka czyni mistrza, a zdobyte samemu doświadczenia są najbardziej wartościowe. Niestety mnie nie było to wszystko dane.
Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza, ale ruch był ogromny. Stacja, na której stałem już od kilku godzin rozmyślając o przeszłości, tętniła życiem jak małe miasteczko w samo południe. W tym czasie podjechała Pm36-2. Tylko biały napis dostrzeżony na jej czole pozwolił ze stuprocentową pewnością rozpoznać, skrywającą się w dymie oraz zapadającym już zmroku, maszynę. Może nawet nie zwróciłbym na nią większej uwagi, gdyby nie nieoczekiwany głos ze środka:
- Chcesz wejść?
Odruchowo spojrzałem na zegarek, by dojrzeć wskazówki ustawione na jedenaście minut po godzinie dwudziestej pierwszej. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że te niepozorne i niezamierzone spojrzenie na zegarek sprawi, iż wskazana przezeń godzina na zawsze zapisze się w mojej pamięci.
- Oczywiście, bardzo chętnie - odpowiedziałem.
- No, to wsiadaj! Przejedziemy się do obrotnicy.
Byłem bardzo zadowolony, ale wtedy nie robiło mi jeszcze większej różnicy, na jakiej lokomotywie jestem.
- Piękna maszyna! Można się w niej zakochać. Ma swoją duszę i swój charakter. Ale trzeba uważać na nią, bo potrafi być zdradliwa, bestia - zaśmiał się mężczyzna, którego widziałem jedynie zarys w tym ciemnym wnętrzu rozświetlanym jedynie przez blade światło przygasającego ognia z paleniska.
- Ma jakąś swoją nazwę? - zapytałem.
- Oczywiście! Helena. Piękna Helena.
- Skąd jedziecie?
- Z Częstochowy. A ty? Miejscowy?
- Tak, jestem stąd.
Tego wieczora nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Nie było czasu. Ale czułem, że jeszcze spotkam moich nowych, życzliwych przyjaciół: Piękną Helenę wraz z opiekunem.
Następnego dnia, o podobnej porze, wypatrywałem już ze zniecierpliwieniem tej wspaniałej, szybko mknącej po stalowych szynach, maszyny. Nie zawiodłem się.
- Witam! - radośnie pomachałem ręką.
- Bry Wieczór! - usłyszałem równie ciepłe i radosne powitanie.
Teraz już bez pytania wsiadłem do maszyny, która zatrzymała się idealnie przede mną.
- Powiedziałeś wczoraj, że często tu przebywasz. A jakoś nie widziałem cię wcześniej, choć ostatnio często tędy jeżdżę.
- Jestem tu codziennie, ale od dopiero niedawna.
- Interesujesz się koleją?
- Tak, jestem po technikum kolejowym.
- Masz pracę?
- Niby tak, ale traktują mnie tam okropnie... - i zacząłem snuć moją nieszczęśliwą historię.
Podczas tej opowieści odnosiłem wrażenie, jakby nie tylko maszynista mnie słuchał, ale także i jego Helena. Gdy zaczynałem zdanie, ona jakby cichła, a gdy kończyłem, odpowiadała mi subtelnym sykiem lub miłym trzaskiem z paleniska.
- Wiesz? Przydałbyś mi się. Ostatnio straciłem pomocnika i teraz szukam kogoś na jego miejsce, kto by został na dłużej, ale przede wszystkim, kochał to, co robi. Byłbyś zainteresowany?
Mimo mojej przezorności, tym razem nad wyraz szybko zgodziłem się, nie pytając nawet o szczegóły. Coś, jakaś mistyczna siła sprawiała, że czułem się tu dobrze, a wręcz wspaniale. Odpływały gdzieś troski dnia codziennego, a ogarniało mnie miłe ciepło. Jakby było mi to pisane. Przeznaczenie?
- Ale na początku będziesz musiał trochę się wykazać. Znam tutejszego kierownika i jeśli będzie z ciebie pożytek, postaram się załatwić dla ciebie zatrudnienie.
- Oczywiście, rozumiem. Dziękuję bardzo, że pozwoli pan mi się wykazać.
Od tego czasu wiele się zmieniło. Powoli odchodziłem ze starego miejsca zatrudnienia, nie chcąc jednak okazywać złości, gniewu czy żalu z powodu mojego traktowania. Szefostwo także próbowało zdobywać się na zachwalanie moich niby-zasług i wmawianie mi, że będzie im mnie brakowało. Jedna, wielka, pieprzona gra pozorów! Świat jest pełny kłamstwa, obłudy, chorego współzawodnictwa i wyzyskiwania; brak miejsca na prawdziwą szczerość, mimo iż dookoła wszyscy ją deklarują. Teraz to właśnie kabina Pm36-2 stawała się moją oazą spokoju, moim małym prywatnym rajem.
Na początku tylko przyglądałem się z dystansu. Starałem się zachwycić i oczarować moją znajomością tematu oraz wyrazić swoją miłość do tego stalowego świata wykreślanego dwiema stalowymi nitkami, od którego w przyszłości miało zależeć moje życie. Ale jednocześnie chłonąłem wszystko, co widziałem i co słyszałem. Po krótkim czasie miałem wrażenie, że zaczynam coraz lepiej rozumieć Helenę i to w sposób inny, niż wyuczony w technikum. Moja intuicja nieomylnie spełniała swą powinność, a w połączeniu z posiadaną wiedzą, urzekały i budowały coraz silniejszą niewidoczną więź z maszyną. Zacząłem odczuwać każdą nieszczelność w przewodach, bolało mnie zbyt wysokie ciśnienie pary w zbiorniku, umiałem nawet przewidzieć każdy, najmniejszy wyciek oleju. Potrafiłem w sposób niebywały, jak nigdy wcześniej, utożsamiać się z tą, pogardliwie przez niektórych nazywaną, kupą żelastwa; współodczuwać każdy ruch. Stawałem się z nią jednością. Miałem wrażenie, że przemawia do mnie, słucha mnie, a wszystko otulało nieograniczone wzajemne zrozumienie. Nieraz słyszałem o takich doznaniach, ale do tej pory wkładałem takie opowiastki miedzy bajki. Jednak zacząłem się przekonywać na własnej skórze i wierzyć, że jest inaczej. "Można się w niej wręcz zakochać" - teraz słowa te odbijały się w mojej głowie coraz głośniejszym echem.
Rozpoznawałem ją zawsze z daleka po niezwykle długim, ciągnącym się za nią warkoczem dymu i pary. Ktoś powiedziałbym, że mam halucynacje i urojenia, lecz ja w tych kłębach dymu widziałem kształty wyjątkowe, pozostawiane tylko przez tą jedną jedyną lokomotywę, która z dnia na dzień coraz bardziej stawała się "moją".
Po niespełna miesiącu codziennego przebywania na pokładzie Pięknej Heleny zaczęła powoli kształtować się wreszcie ciekawsza mi przyszłość:
- Za tydzień będę miał jakiś specjalny kurs. Będę na stacji w Pszczynie, potem luzem aż pod Częstochowę. Myślę, że jesteś gotowy, aby samemu poczuć to maleństwo i poprowadzić je. Oczywiście, jeśli tylko zechcesz i będziesz mógł pojechać ze mną aż do Częstochowy, bo tam już zostanę.
- No pewnie! - wykrzyknąłem z radością. - Jeśli tylko i ona zechce - dorzuciłem żartobliwie wskazując na otaczającą nas kabinę.
- Chce, chce - z uśmiechem odparł.
I w tym momencie lokomotywa zagwizdała radośnie. Czy to któreś z nas pociągnęło za gwizdawkę, czy może ona sama to zrobiła, nie wiem.
- Czuję, że świetnie się rozumiecie - zaśmiał się maszynista jednocześnie klepiąc maszynę po jednym z manometrów.
Ta propozycja niesamowicie podbudowała mnie na duchu. Przez tyle życia czekałem na taką, powoli tracąc nadzieję. Aż do dziś. Po powrocie do domu już tylko odliczałem dzielące mnie sekundy od tej szczęśliwej i ekscytującej dla mnie chwili.
Jednak nadzieja w odwrócenie się mojego losu okazała się złudna. Tak, to było zbyt piękne, aby mogło okazać się prawdziwym! Nie dla takiego nieszczęściarza, jak ja. A miałem się o tym przekonać w momencie, gdy już teoretycznie nic nie mogło ulec zmianie.
Siedziałem w domu sam. Matka wyszła do koleżanki i miała wrócić dopiero wieczorem. Podobnie jak ojciec, który pracował na drugą zmianę w pobliskiej fabryce. Układałem sobie w głowie cały plan podróży, przypominałem raz jeszcze wszystkie instrukcje i zastanawiałem się, jaki będzie ten jutrzejszy wielki dzień. W tym momencie, ku mojemu zdziwieniu, usłyszałem hałas przekręcanego klucza w zamku drzwi wejściowych, w których ujrzałem mojego ojca.
- A ty, co tutaj robisz? - zapytałem pełen zaskoczenia.
- Ano, już po pracy jestem.
Intonacja głosu nie była jakaś szczególna, ale intuicja coś podpowiadała. Zacząłem przyglądać się uważnie mojemu tacie:
- Co się stało? - byłem już bardziej przerażony, jakby czując, że z pewnością ojciec nie znalazł worka ze złotem i nie postanowił wyjechać do Ameryki.
- Miałem wypadek - odparł, w dalszym ciągu zachowując stoicki spokój.
- Ale nic ci się nie stało? - mało nie zasłabłem, z trudem wypowiadając te słowa.
- Trochę poobijany. Dwóch kolegów ma nieco większe obrażenia, trzeci był ze mną i też tylko potłuczony wrócił do domu. Był niewielki wybuch w fabryce. W sumie nic groźnego, ale jedna hala jest zniszczona.
Tego wieczoru tylko na moment wpadłem na stację.
- Przykro mi, ale nie będę mógł przyjść. Ojciec mój miał wypadek w fabryce.
- Nic mu nie jest?
- Nie, na szczęście nic, ale nie mogę teraz go zostawić. Nie mógłbym jutro trzeźwo myśleć. Chyba przełożymy to na inny raz. - zaproponowałem z wielkim żalem i smutkiem.
W odpowiedzi usłyszałem tylko głośne, ciężkie sapnięcie lokomotywy. Jakby i jej było żal z powodu straty nadziei na przeżycie niezwykłego dnia.
- Trudno. Może innym razem.
Spuściłem tylko ze smutkiem oczy i wróciłem pospiesznie do domu.
Następnego dnia ciągle myślałem o tym, co w tej chwili umyka mi z rąk, że miałem go spędzić inaczej. Gdyby nie ten wypadek... Ale to moja wina! Bo właśnie z tego powodu poprosiłem ojca, aby w tym tygodniu wziął drugą zmianę. Chciałem, aby rano mógł odwieźć na tą stację do Pszczyny, z której miałem wyruszyć. Wszystko przeze mnie. Ja i moje powalone życie! Gdybym się tak nie upierał...
Mijał wrzesień. Moje spotkania z Heleną trwały dalej. Jednak nie było nigdy okazji, abym mógł osobiście ją poprowadzić. Ale dalej owa mistyczna więź pomiędzy nami się zacieśniała. Zawsze z nią rozmawiałem i miałem wrażenie, że jestem przez nią rozumiany, że odpowiada mi. Sprawiało mi to zawsze tyle radości. Stary maszynista chyba wiedział o tych rozmowach, ale właściwie stał jakby z boku, nie wtrącając się i nie przeszkadzając. Nigdy nie komentował takiego mojego zachowania. Może myślał, podobnie jak i inni, że z moją głową jest coś nie tak, ale mnie to nie obchodziło. Z resztą sam często powtarzał, że one mają duszę i należy z nimi rozmawiać i troszczyć się o nie. Że one wyczuwają ludzi, czy ktoś jest dobry, czy zły i odpłacają się tym samym. Kiedyś nawet wspominał, że pasuję do tej maszyny i być może kiedyś stanie się już naprawdę moją.
Ale coś od tamtego feralnego dnia się zmieniło. Nie wiem, co, ale to był początek. Właściwie niewidoczny, gdyby nie moja przeczulona intuicja. Ale wmawiałem sobie, że tylko mi się tak wydaje, bo przecież żadne fakty nie wskazywały na to, że coś miałoby się zmienić. Teraz sam zaczynałem coraz częściej się dopytywać, kiedy znów pojawi się ponownie możliwość stania się jednością z maszyną. Kiedy będę mógł położyć rękę na zaworach i sam pozwolić jechać tej ogromnej, pięknej lokomotywie.
W tym czasie często przychodziłem w nocy do Heleny i rozmawiałem z nią. Nie, to nie były urojenia, ani choroba psychiczna. Ja naprawdę czułem i słyszałem tego czarnego potwora buchającego parą.
- Wiesz, zazdroszczę tym wszystkim, którzy będą mogli cię prowadzić - mówiłem do niej.
- A ja tym, które prowadzić będziesz - słyszałem odpowiedź.
Było mi z nią zawsze tak miło. Dodawała mi otuchy i wiary w siebie. Była po prostu cudowna.
Kolejna okazja miała się trafić na początku października. Jednak i tym razem nie mogło obejść się bez komplikacji.
- Kurde, chciałem cię zabrać, ale przydzielili mi kogoś innego do pomocy - smutno oznajmiał mi mój znajomy maszynista.
- Ale może mógłby pan powiedzieć, przekonać, że sam sobie da radę, albo coś innego, a wtedy ja...
- No, zobaczymy, co się da zrobić.
- A gdzie by to było?
- Muszę przyjechać do Gliwic i tam na miejscu trochę jazdy po miejscowych stacjach będzie. Też byłbym zadowolony, gdybyś mógł... Ona na pewno też - rozejrzał się dookoła siebie po kabinie, lekko się przy tym uśmiechając. A ogień w palenisku w tym momencie aż żywiej zaczął się palić.
I znów zaczęło się moje odliczanie i wiara, że kolejną przeszkodę jakoś uda się ominąć. Czemu wszystkie siły zawsze sprzysięgały się przeciwko mnie? Jakby ktoś bardzo usilnie chciał przeszkodzić mi w możliwości stanięcia na honorowym miejscu w kabinie, z którego można było poczuć siłę i władzę. Znaki? Zacząłem poważnie się nad tym zastanawiać, lecz pragnienie zrealizowania swojego celu było i tak silniejsze. Za nic w świecie nie odpuściłbym walki, by go osiągnąć.
2 października, sobota, godzina 9.13. W końcu się udało. Przyjechałem do Gliwic, a z oddali już słyszałem znajomy gwizd. Po chwili stałem już otoczony przecudnym ciepłem pary o równie wspaniałym zapachu. Tak, jakby Hela chciała mnie przytulić przy powitaniu.
- Gotowy? Wskakuj! Stawaj tu, jedziemy! Prowadź!
Pełen podekscytowania zacząłem powtarzać czynności, o których wcześniej tyle razy czytałem i słyszałem, a przez kilka ostatnich miesięcy, uczyłem się, bacznie obserwując.
Pierwsza jazda trwała dwie godziny, potem pół godziny przerwy i powrót na Gliwice-Główny. To były najcudowniejsze chwile w moim życiu. Byłem mocno wystraszony i stremowany. Bałem się popełnienia najmniejszego błędu. Ale jechałem, prowadziłem; Helena była teraz w moich rękach, była w tym momencie naprawdę w pełni moją! Cały czas obserwowałem to tory, to manometry, nie dopuszczając do ich nieprawidłowych wskazań. Każda próba zaszarżowania mogła skończyć się nie tyle tragicznie, ile po prostu utratą zaufania do mnie. Dlatego nie mogłem sobie pozwolić bez pytania na nic ponadto, co uważałem za bezpieczne, a granice te wyznaczałem bardzo rygorystycznie.
Jeszcze tego samego dnia odbyło się spotkanie na mojej miejscowej stacyjce.
- Czy wszystko poszło dobrze? - odważyłem się w końcu zadać pytanie, gdyż ciekawość a jednocześnie strach przed ewentualnymi błędami, jakie mogłem popełnić, nie dawały mi spokoju.
- Tak, było w porządku - w głosie nie było słychać ani kłamstwa, ale ani też ekscytacji.
Maszyna też nie miała ochoty o tym ze mną rozmawiać. W mojej głowie zradzało się domniemanie, że być może jednak coś się nie spodobało. Ale nie wiedziałem, co. Z drugiej strony za bardzo ufałem, aby nie wierzyć w usłyszaną odpowiedź.
- Kiedy następnym razem będę mógł...? - zadałem pytanie, nie mogąc doczekać się tej informacji.
- Nie wiem, może kiedyś...
Ta odpowiedź nie napawała optymizmem i tylko przekonywała, że coś nie jest jednak tak, jak być powinno.
Powrót do rutyny. Spotkania dalej były codzienne, a właściwie, cowieczorne, obfitujące w miłe rozmowy. Ale coś w tych rozmowach było już inaczej, nie tak, jak dawniej. Ja jednak wciąż prosiłem o kolejną możliwość. Musze przyznać, że niezmiernie mi się to spodobało; pragnąłem teraz powtarzać to częściej.
Pewnego wieczoru, kiedy panowała już błoga cisza, odbyłem taką oto rozmowę z moją Piękną Heleną:
- Pozwolisz jeszcze raz, że cię poprowadzę za tydzień w sobotę w Gliwicach? - zapytałem z uśmiechem.
- Nie, lepiej nie.
- Ale dlaczego? Czy coś było nie tak?
- Nie, wszystko w porządku, ale nie chcę.
- Nie rozumiem, dlaczego. Przecież tak świetnie się rozumiemy...
- Ale to nie ma sensu - ucięła tanim argumentem rozmowę.
W mojej głowie zradzał się chaos wywołany sprzecznymi informacjami, jakie odbierałem i interpretowałem. Z jednej strony zapewnienia, że wszystko jest w porządku, a z drugiej zauważalne unikanie mnie. Zaczęło do mnie docierać, że to, co miało swój początek w dniu wypadku mojego ojca, teraz się rozbudowuje i staje bardziej wyraźne. Tym razem już nie zwykły przypadek i los stwarzał przeciwności, ale sama więź miedzy nami. To samo, co było przyczyną jej tworzenia i umacniania, teraz stawało się zarodkiem nieuchronnej katastrofy.
Wiedziałem, że teraz, co tydzień Pm36-2 jest w Gliwicach, gdzie mogłem stać się prawdziwym maszynistą. Ale zaproszenia nie otrzymywałem. Dlatego dziewiątego października sam pojechałem do Gliwic, aby się spotkać. Byłem przekonany, że robię dobrze, a moje poświęcenie i zaangażowanie, kiedyś tak wzbudzające zachwyt i uznanie, i tym razem zostaną docenione. Przecież ja naprawdę kochałem kolej, a od ostatniego razu rozkochiwałem się w tej mojej maszynie.
Spotkałem ich. Znów mogłem stanąć "za sterami" Pm36-2. Znów mogłem ją poprowadzić i odpłynąć myślami daleko od szarej doczesności. Mogłem oddać się tylko tej przyjemności, jaką sprawiało mi prowadzenie maszyny. Także i tym razem zachowywałem się jak ostatnio - uważnie i delikatnie. Na pożegnanie przytuliłem się do gorącego tendra, chcąc w ten sposób podziękować za pozwolenie mi kierowania sobą. Stary maszynista zawsze powtarzał, że to zależy głównie od Niej. W tym momencie stało się ze mną coś dziwnego i niesamowitego. Cały świat dookoła jakby zniknął, a rozgrzane blachy wcale mnie nie parzyły. Ogarnęło mnie nieopisane uczucie. Spokój, błogość, lekkość, ciepło... Czułem się jak bezbronne małe dziecko ze swoim wyimaginowanym przyjacielem. Czy to była miłość do tego czarnego potwora przemierzającego drogę wyznaczaną przez dwie stalowe nitki? Tak, zakochałem się w tej maszynie! Po raz pierwszy; jak jeszcze nigdy wcześniej.
Lecz im bardziej ja kochałem moją maszynę, tym bardziej miałem wrażenie, że ona mnie unikała. Stwierdziła, że to koniec, że tak dalej być nie może. Ale ja tego ani nie rozumiałem, ani nie dopuszczałem do świadomości. Cały czas tylko pałałem żądzą ponownej możliwości takiego bliskiego obcowania z tym czarnym potworem.
- Wiesz? Chyba nie możesz już dłużej ze mną jeździć - oświadczył maszynista, co zabrzmiało dla mnie, jak wyrok.
- Ale dlaczego? Czy coś zrobiłem nie tak?
- Nie, wszystko w porządku. Jesteś bardzo dobrym i pracowitym chłopakiem, a jednocześnie pojętnym i wzorowym uczniem. Ale ona tego nie chce - przekonanie, z jakim mówił przyprawiało o dreszcze.
Spojrzałem szklistymi oczami na odjeżdżającą Helenę. Nie potrafiłem pojąć, co się stało i czemu bieg wydarzeń odwracał się znów przeciwko mnie. Jednak wierzyłem, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze wszystko da się zawrócić. Wszystko, poza rozpalonym we mnie uczuciem, które płonęło równie jasno, jak ogień w palenisku Pm36-2 przy pełnej prędkości.
Z tym przekonaniem jeszcze jedną sobotę poświęciłem na wyjazd do Gliwic, mimo wyraźnego sprzeciwu. Zastałem ją wygaszoną na bocznym torze.
- Przepraszam! - zacząłem mówić - Nie mogłem się powstrzymać... Musiałem... Jeśli to ma być koniec, to pozwól mi choć się pożegnać... Musiałem tu przyjechać... Zrozum... Hela? Nic mi nie odpowiesz?
Trwała głucha cisza. Cisza, która śmiertelnie mnie raniła. Cisza nie do zniesienia.
- Więc żegnaj! - zakończyłem i odszedłem, płacząc jak małe dziecko pozbawione zabawki.
Teraz już byłem pewien. Tak, to wydarzenie z września to był początek końca wszystkiego. Historia lubi się powtarzać. Gdy byłem już tak blisko, gdy już snułem plany na przyszłość - straciłem wszystko, nawet rolę nędznego pomocnika-palacza. Taki już mój los. Choć tym razem nie bardzo umiałem się z tym pogodzić. Na mojej pierwszej stacji, gdzie zacząłem pracować zaraz po technikum, przynajmniej od czasu do czasu mogłem dorzucić czarnego, brudnego węgla do ognia. Teraz nie zostało mi się nawet tyle.
Z doskwierającym mi uczuciem samotności znów zacząłem przesiadywać na miejscowej stacyjce. Czasami jeszcze widziałem z daleka moją Pm36-2, lecz już nie odpowiadała na moje pozdrowienia. Nie potrafiłem nawiązać rozmowy. Choć cały czas próbowałem. Jak się wkrótce okazało, mój upór przyniósł rezultaty...
Ósmego marca rano stanąłem na torach pod semaforem. Cały czas rozmyślałem i wspominałem te kilka wspaniałych miesięcy, jakie dane było mi przeżyć i owe kilka godzin prawdziwej niewinnej radości. Z oddali widziałem już znajomy warkocz dymu. Chciałem raz jeszcze spróbować porozmawiać. Udało się! Nadjeżdżała w moją stronę, z daleka gwiżdżąc na mój widok. Ale w miarę, jak się zbliżała, słyszałem coraz wyraźniej w tym gwiździe głos:
- Spierdalaj mi z drogi! Zjeżdżaj stąd, bo cię zabiję!
Ja jednak stałem na środku toru zrozpaczony i oszołomiony. Choć raz chciałem, aby życie potoczyło się po mojemu. Wściekła bestia gnała wprost na mnie.
- Psycholu jeden, spieprzaj stąd natychmiast! - syczała dalej.
Nie rozumiałem. Stałem przecież pod strażnikiem wyraźnie wskazującym "Stój". Spojrzałem raz jeszcze. Niewątpliwie nie miała prawa go przekraczać. Czemu więc nie zwalniała? Gdy pojąłem, że to nie są żarty w ostatniej chwili uskoczyłem na tor obok, na którym nieszczęśliwie z przeciwka równie szybko wjeżdżał inny pociąg. Rozległ się kolejny gwizd przepędzający mnie z tego miejsca jak najdalej.
"Skład 376, ciągnięty przez Pm36-2, przejechał bez zatrzymania obok sygnału Sr1 podawanego na semaforze wyjazdowym C." - brzmiała notatka z wypadku. - "Pociąg zatrzymał się dopiero na kolejnej stacji. Prowadzący skład (tu padało imię i nazwisko) twierdzi, iż w prowadzonej przez niego lokomotywie nie zadziałały hamulce. Jednakże wyniki ekspertyzy technicznej przeprowadzonej po wypadku nie wykazały jakichkolwiek nieprawidłowości w działaniu systemu hamulcowego lokomotywy. Wypadek nie miał żadnych następstw." Także ja zostałem ukarany mandatem za stwarzanie zagrożenia na torach. Całego zajścia winnego uznano maszynistę, co skończyło się dla niego dyscyplinarnym zwolnieniem z pracy. Ale ja znałem prawdziwą przyczynę. Piękna Helena zdradziła! Chciała mnie zabić! Co takiego jej zrobiłem? Rozzłoszczona bestia, na przekór wszystkiemu, dążyła do unicestwienia tego, który kiedyś był z nią tak blisko. Znów głośnym echem w głowie odbijały mi się słowa usłyszane podczas pierwszego pobytu w jej kabinie: "Ma swoją duszę i swój charakter. Ale trzeba uważać na nią, bo potrafi być zdradliwa, bestia". A owa bestia z całego zajścia nie robiła sobie nic; jakby nic się nie stało, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, bez choćby jednego "przepraszam" wobec swojego maszynisty i wobec mnie, jeździła dalej.
Mimo tego incydentu nie straciłem tego uczucia, które żywiłem do tej mojej pierwszej prawdziwej oazy spokoju i regeneracji wiary w siebie, a jednocześnie dawczyni wielkiej radości. Zastanawiałem się tylko, co stało się z tymi słowami kiedyś usłyszanymi. Może miałem tylko złudzenia, omamy? Może to wszystko faktycznie tylko mi się wydawało?
Ale dopiero inne zdarzenie spowodowało, że na stałe odszedłem od mojej Pm36-2. Gdy pewnego czerwcowego dnia, po raz kolejny chciałem podejść, omal nie rozjechała mnie inna maszyna. Zdarzyło się to łącznie trzy razy. Zrozumiałem, że to była zmowa tych złośliwych, zimnych potworów. Porzuciłem wtedy już na zawsze moją miejscową stacyjkę.
Nie ulega także wątpliwości, że do podjęcia takiej decyzji, przyczyniła się pomoc, jaką mi okazano na innej stacji - Tarnowskich Górach. Nie mogłem przecież wrócić na tą moją pierwszą stację, a praca była mi potrzebna do przeżycia. Udało mi się załapać tam na stanowisko pomocnika na jednej z maszyn. Tym razem cieszyła mnie i ta rola; nie chciałem niczego więcej. Tym bardziej, że byłem traktowany z nad wyraz wyjątkowym szacunkiem i sympatią. Także zarobek był przyzwoity jak na powierzoną mi rolę. Ale dla mnie najważniejsza była przyjemność, jaką ciągnąłem przebywając w tym stalowym świecie. Dodatkowo pozwalano mi dość często samemu poprowadzić moją nową lokomotywę, z którą równie świetnie się rozumiałem. Dzięki temu wszystkiemu, szybko znalazłem się w nowej sytuacji, starając się zapomnieć o tych przykrych wydarzeniach ostatnich miesięcy. Tak, dalej rozmawiam z tymi maszynami, które "mają swoją duszę i swój charakter". Choć czasami mnie to przeraża. Ale nie jest to już tym, czym dawniej. Nigdy już nie będzie! Wszystko się zmieniło na zawsze.
Gdy oglądam się za siebie, rozumiem teraz, że te wszystkie przeciwności losu, jakie napotykałem na drodze, od momentu wypadku ojca w fabryce, nie były tylko zbiegiem okoliczności, a jakąś siłą, która chciała mnie przed tym wszystkim uchronić. Jakby ktoś czuwał nade mną. Lecz taki uparty i zaślepiony osioł, jak ja, nie umiał wtedy tego dostrzec i wciąż dążył do obranego celu, który okazał się bezkresną przepaścią.
A jaka będzie przyszłość? Czy to wszystko czegoś mnie nauczyło? Wiem tylko, że nie potrafię zapomnieć tych najmilszych chwil życia. Niezależnie od wszystkiego innego, nie wymażę z pamięci uczucia uderzającej w twarz ciepłej pary i kształtu tego długiego czarnego warkocza wijącego się za Heleną. Ale najwyraźniej w moje życie wpisana jest rola wiecznego pomocnika-palacza. Lecz staram się cieszyć i tym. I będę się cieszył tak długo, jak długo moja osoba będzie komuś potrzebna. Byleby tylko jakaś skromna pensja była, aby starczyło przynajmniej na codzienny chleb. Więcej nie potrzebuję, bo to, co robię, robię z miłości do tego świata wytyczanego dwoma stalowymi szynami idącymi wciąż naprzód przed siebie.
Żory, 29 lipca - 1 sierpnia, 2005 r.
Zobacz też:
Zdradliwa Bestia II
|