Czy prosto poznać jest innego człowieka? Czy potrzeba do tego dnia, tygodnia, miesiąca, roku? A może nigdy nie jesteśmy w stanie poznać drugiej osoby, może wciąż poznajemy, dopóki ta osoba jest. Wciąż jeszcze brzmią echa katastrofy i tragicznej śmierci wielu ludzi pod Smoleńskiem. Niegdyś nielubiany przez większość prezydent nagle staje się godzien chowania na Wawelu z największymi honorami. Wszyscy zaczynają doceniać jego zasługi i osiągnięcia, zaczynają zauważać uczynione dobre rzeczy. Ale czy i w bliższym nam życiu tak nie jest? Niejednokrotnie pewnie słyszeliśmy słowa "nie mów źle o zmarłym". W większości przypadków wszyscy chcą wspominać jak najlepiej tych, którzy odeszli, wybaczają błędy i krzywdy, zapominają o niesprawiedliwości. Lecz czy nie jest ironią, że aby ktoś zauważył w kimś dobro, aby ktoś kogoś docenił, to najczęściej staje się to po śmierci tej osoby? Ileż to medali przyznawanych jest pośmiertnie, ileż dzieł twórców zyskuje na wartości, stają się głośne i zaczynają być stawiane za przykład dopiero, gdy ich autor umiera. Dlaczego tak jest, że dopiero śmierć sprawia, że nagle osoby stają się przez wszystkich kochane, ulubione... I dlaczego dopiero wtedy, gdy jesteśmy świadomi, że kogoś już nie ma, najbardziej obawiamy się tęsknoty i poczucia braku tej osoby obok siebie. Gdy zaczyna brakować tych wszystkich wkurzających powiedzonek, denerwujących zwyczajów i niejednokrotnie załamujących nas nawyków, które to wcześniej zdążyły już znudzić. I nagle tego wszystkiego nie ma. Czy rzeczywiście potrzeba aż śmierci, by coś się zmieniło, by stać się po śmierci Kimś? Czy zawsze trzeba stracić, by się dowiedzieć, ile się straciło? Czy zawsze musimy sprawiać wrażenie ludzi, którzy zapominają, że „Nic i nigdy nie zastąpi straconego towarzysza. Nie można stworzyć sobie starych przyjaźni.” (Antoine Saint-Exupéry - „Mały Książę”). Swoją drogą właśnie świat ukazany w książce, której cytat przytoczyłem, ten świat widziany oczami małego dziecka i to zderzenie z postrzeganiem przez dorosłych jest tak celne, że można tylko marzyć, by potrafić znów myśleć jak dziecko, by potrafić doceniać innych i widzieć w nich to, co najważniejsze. Tylko, o zgrozo, czemu i ta powieść kończy się rozmową z żmiją (czy wężem - nie pamiętam w tej chwili dokładnie)? Czemu najbardziej nam żal wszystko właśnie wówczas, gdy gdzieś pojawia się cień śmierci? I dlaczego, do cholery, „(...) prawdziwą wartość drugiego człowieka odkrywamy dopiero wtedy, kiedy go już nie ma. Jak skarb, który trzymało się w dłoni, ale bezwiednie pozwoliło mu się wyślizgnąć przez palce.”? (Jonathan Carroll) |